22 września 2012

Zimno mi, a mój sweterek zachorował. Ktoś chce zostać nowym sweterkiem? :c / "Dziesięć", czyli one-shoot z Louisem o bardzo skomplikowanym tytule.

Zapoczątkowałam w szkole dwie mody:
1. Wsio lata jak poranione antylopy i pytają, kto jest głupi ("Ja to Ty, Ty to ja, kto jest głupi - Ty czy ja?"), a i tak żadna osoba, wyłączając Bułkersa oraz mnie, nie zna poprawnej odpowiedzi. Męczą się, męczą, są tak blisko, że na liźnięcie lizaczka i puff!, nic. Zero inteligencji w tych makówkach, ciekawe, ile osób na świecie zna odpowiedź. Chyba tylko my ;_; Foczki płaczą, kurde.
2. Na misiaczki i buziaki. W czwartek było mi zimno, więc musiałam coś zrobić. To zaczęłam tulić ludzi,
a potem ich całować, oni mnie też całowali, po parę razy nawet. W piątek rozwinęłam nasz trend
i podchodziłam do obcych oraz nauczycieli. Oni też zasługują na tulasy, prawda? :c

Najważniejsza część posta - trolololo. Podobno to smutne jest, wiecie?
Bonusik - tekścik, pioseneczka i tłumaczenie w jedynym, super, nie?


-----------------------------------------------------------------------------------------


„10”

   Idę wolnym krokiem, w końcu Harry nadal śpi. Nie ma się co śpieszyć, przyniosę zakupy zanim ten leń się obudzi. W lewej ręce niosę siatkę a prawą lekko kołyszę, próbując utrzymać równowagę. Rozglądam się na wszystkie strony mijając jezdnię, choć to niepotrzebne, bo o tej porze nie jeżdżą samochody, i przechodzę. Już przyzwyczaiłem się do ostatniego odwiedzania sklepu codziennie rano. Nie przeszkadza mi to, wręcz przeciwnie – lubię Londyn, który dopiero się budzi, lubię patrzeć, jak wszyscy wychodzą z domów, na tych nikłych ludzi śpieszących do pracy. Dochodzę do skrzyżowania, ponownie patrzę na boki i nieśpiesznie je mijam. Po mojej lewej stronie rośnie parę drzew, po prawej ciągnie się pas asfaltu. Przede mną most przerzucony nad rzeką, niby mały, ale posiadający wysokie podpory. Nagle słyszę skrzeczenie jakiegoś ptaka, więc przystaję i patrzę w bezchmurne, lekko szare niebo. Gdy gołąb odlatuje, do moich uszu dochodzi coś, co wybija się ponad dalekie odgłosy samochodów. Śpiew.
Ktoś śpiewa.
   Po głosie jestem w stanie poznać, że to dziewczyna. Nie może być daleko, bo bym jej nie usłyszał, lecz nie mogę jej zlokalizować. Rozglądam się, podążam parę kroków w stronę mostu i coraz wyraźniej słyszę. Teraz mogę rozpoznać również słowa.
Oh, when you told me you'd leave
I felt like I couldn't breath
My aching body fell to the floor
Then I called you at home
You said that you weren't alone
I should've known better
Now it hurts much more.
  
   Nie daję rady skojarzyć tytułu, choć wiem, że już wcześniej wielokrotnie była puszczana w radiu. Stawiam zakupy na ziemi, przechadzam się w tę i z powrotem, by tylko pojąć, kto jest właścicielem owego anielskiego głosu. Sam przed sobą muszę przyznać, że nigdy nie wiedziałem, iż można aż tak pięknie wyciągać dźwięki. To na pewno magia. Zresztą, uczucie, które mnie ogarnęło, może być magią. Wstrząsają mną dreszcze, głowa pulsuje, ręce zrobiły się zimne, chyba umrę, jeżeli jej nie znajdę.
Muszę ją znaleźć.
   Właśnie wtedy przelatuje kolejny ptak. Niby nic, zwykły, jakich w Londynie dużo, gołąb niczym nie różniący się od tysięcy pozostałych. A jednak tak dla mnie ważny. Śledzę go wzrokiem i napotykam mój cel, nie zwierzę, tylko . Posiadaczkę głosu. Siedzi na jednej z balustrad mostu, o wiele wyżej ode mnie, wpatruje się w wodę, kołysze w przód, w tył i śpiewa. Nie wiem, czy mnie widzi. Delikatnie obejmuje swój prawy nadgarstek, chyba ma na nim bransoletkę. Sterczę jak idiota, wpatrując się w jej sylwetkę. Długie blond włosy opadają falami na plecy, nie mogę określić koloru oczu, ale wyobrażam sobie, że są niebieskie. Zastanawiam się, czy nie krzyknąć, by do mnie zeszła. Mam ochotę wziąć ją w ramiona i nigdy nie puszczać. Jednak milczę, bo nie znajduję uzasadnienia dla swojego zachowania. Musi być jej zimno, ma na sobie tylko cienki biały sweterek cały z dziurami oraz różowymi serduszkami, dżinsy i czarne baleriny. Taki prosty strój, a dodaje jej klasy większej niż posiada królowa Elżbieta II. Widzę, że się podnosi, chwiejąc się staje na betonowej balustradzie, ale nie reaguję. Dalej tylko słucham jej śpiewu, obserwuję każdy ruch niczym drapieżnik czyhający na swą ofiarę. Chyba się uzależniłem.
Uzależniłem się od jej głosu.
   Zerka na mnie, przyprawiając mnie o szybsze bicie serca. Jedno krótki spojrzenie, a czuję, że żyję dla niej, mój oddech przyśpiesza, zrównuje się z jej oddechem. Zastanawiam się, co zrobi - zejdzie do mnie? Pochyla się, kładzie coś na balustradzie i uśmiecha się.
Uśmiecha się do mnie.
   Dopiero teraz coś mnie rusza, chcę krzyknąć, lecz głos więźnie mi w gardle. Patrzę, jak dziewczyna przechyla się poza most i spada prosto do lodowatej rzeki z kamienistym dnem.
   Z tak dużej wysokości nie ma szans na przeżycie, może nie umieć pływać, a ja dalej stoję. Stoję i obserwuję, jak jej kruche ciało zlatuje, blond włosy falują upodabniając ją do bóstwa, a potem słyszę plusk. Upadam na ziemię, na czworakach podpełzam do barier i wspinam się na tę balustradę, na której przed chwilą przebywała ona. Boję się spaść, boję się skończyć życie, ale dalej wchodzę. Przesuwam rękami po zimnej materii, dzięki czemu zachowuję jako taką stabilność, przestaję się chybotać. Docieram na miejsce i widzę bransoletę, którą wcześniej miała na ręce. Podnoszę przedmiot i patrzę na sznurkową biżuterię z jedną zawieszką z wygrawerowanym imieniem Rose i cyfrą 10 oraz ozdobioną dziesięcioma cyrkonami. Musiała lubić ową cyfrę. Moja Rose uwielbiała cyfrę 10. Może coś jej się z nią kojarzyło? Nie mogę się skupić, ale wysilam mózg i myślę nad dzisiejszą datą. Dziesiąty października. Siadam po turecku, obracam bransoletkę w dłoniach, a potem nagle przypominam sobie tytuł piosenki.
So Cold.
   Nie skończyła jej, przerwała w trakcie. Łzy kapią z moich oczu, zakupy na dole już dawno zostały rozdeptane przez pierwszych przechodniów pokazujących mnie sobie palcami, Harry na sto procent nie śpi
i próbuje się do mnie dodzwonić, a ja nie zabrałem komórki, siedzę na jakimś moście i beczę jak małe dziecko. Ryczę, bo jestem debilem. Nie powstrzymałem jej, zahipnotyzowała mnie swoim głosem. Płaczę
i kończę śpiewać tę cholerną piosenkę, tę cholerną piosenkę, która tak mnie zaabsorbowała, że ktoś stracił przez nią życie.
- Oh, you can't hear me cry
See my dreams all die
From where you're standing
On your own.
It's so quiet here
And I feel so cold
This house no longer
Feels lïke home.


* * *

   Martwią się o mnie, doskonale to wiem. Tamtego dnia, w którym przeze mnie umarła Rose, Harry znalazł mnie koło pierwszej w nocy zmarzniętego, śpiewającego w kółko tę cholerną piosenkę. Za nic nie chciałem iść, chociaż sam widziałem, jak wezwana przez kogoś karetka i policja wywoziła jej zwłoki. Pragnąłem pojechać z nimi, ale mi nie pozwolili, dlatego jak ostatni kretyn czekałem tam. Na co czekałem? Nie wiem. Może na jej przyjście, na jeszcze jedną nutę wydobywającą się z jej ust, na śmiech, na słowa, że to był tylko żart, że ona żyje? Nie jestem pewien, co ze mną nie tak. Kocham Harry’ego. Od zawsze, na zawsze. Ale ona… zmieniła coś w moim życiu. Jej głos zmienił coś w moim życiu.
   Przyszedł po mnie, najpierw mnie spoliczkował, a potem przytulił. Cały ranek czekał w domu, obdzwonił resztę chłopaków, a później zaczęli mnie szukać. Mówił, że nigdy by nie przypuszczał, że znajdzie mnie w takim miejscu. Zapytał, czemu tak siedzę i czy robiłem to cały dzień. Pokiwałem głową i odpowiedziałem:
- Śpiewałem.
Potem wziąłem go za rękę i dałem się sprowadzić, w drugiej dłoni wciąż ściskając jej amulet.
Mój amulet.
   Teraz robię to samo, tyle że w domu. Siedzę na kanapie otoczony poduszkami, ściskam jej biżuterię i misia, którego dostałem od Hazzy, i śpiewam. Wciąż śpiewam; śpiewam siedząc, śpiewam pod prysznicem, śpiewam przechadzając się po domu. Na razie więcej nie robię.
   Mam ochotę iść do sklepu, przejść koło mostu, spojrzeć jeszcze raz w wody rzeki i ujrzeć
w nich jej twarz, ale nikt mi nie pozwala. Kołyszę się jak ona, w przód i w tył, chowam twarz w kudłach pluszaka. Zastanawiam się nad dzisiejszą datą. Wstaję i podchodzę do kalendarza, śledzę palcem dni tygodnia aż natrafiam na plastikową obręcz otaczającą 13 października. Trzy dni.
   Ciekawe, czy zaczęli już planować pogrzeb. Ciekawe, czy ma kogokolwiek, kto zaplanowałby pogrzeb. Muszę coś robić, nie mogę siedzieć. Narzucam na dresy jakąś kurtkę, nie obchodzi mnie to, że mam kapcie na nogach, zakładam na rękę bransoletkę Rose i przerzucam etui z gitarą przez ramię. Nasłuchuję chwilę, by zorientować się, gdzie jest Hazza. Z łazienki dochodzi plusk wody i cichy śmiech, co oznacza, że się kąpie.
   Idę do kuchni, biorę kartkę i piszę na niej, żeby się nie martwił, ponieważ wychodzę i zaraz wrócę. Odkładam ją i długopis na stół, cicho opuszczam apartament, zamykając drzwi tak, że nic nie słychać. Powolnym krokiem, wciąż śpiewając, wychodzę z budynku. Nie wiem, dokąd się udać. Czy dostanę o niej jakiekolwiek informacje w szpitalu? Postanawiam spróbować, więc zmieniam kierunek na taki, by dojść do służby zdrowia, a jednocześnie przejść przez most. Wszyscy na mnie patrzą, no tak, sławny Louis Tomlinson spaceruje w kapciach ulicami Londynu z oklapniętą fryzurą, nieogolony, z zapuchniętymi oczami, podśpiewując jak maniak jakiś utwór. Może to przez mój wygląd, a może przez porę i wydarzenia ostatnich dni oraz wieści na Twitterze o moim załamaniu, aczkolwiek nikt do mnie nie podchodzi.
   Przechodząc przez most trochę zwalniam, chcę być tu jak najdłużej, ale nie teraz, aktualnie posiadam inny cel. Kiedy już z niego schodzę, przyśpieszam, nie zatrzymując się wchodzę prosto do szpitalnego holu i opieram się o ladę. Patrzę kobiecie w oczy i nieskładnie jąkam:
- Rose… trzy dni temu… zwłoki…
   Spogląda na mnie jak na obłąkanego bezdomnego i z jadowitym uśmiechem odpowiada, że choć wie, o kogo mi chodzi, nie może udzielić żadnych informacji. A potem grzecznie prosi, żebym wyszedł i się nie naprzykrzał, bo ma dużo spraw do załatwienia.
   Z opuszczonymi ramionami wychodzę na dwór, gitara zsuwa się z ramienia, więc z powrotem ją podciągam. Kieruję się tam, skąd przyszedłem – na most. Znowu wspinam się na balustradę, usadawiam wygodnie, wyjmuję instrument i zaczynam śpiewać, co wychodzi mi tym lepiej, bo mam podkład muzyczny. Nie jestem pewien, ile czasu to zajmuje; chyba długo, ponieważ zaczyna się ściemniać. Za chwilę zapalą latarnie, co sprawi, iż będę doskonale widoczny, dlatego też schodzę na ziemię, siadam pod drzewem i tu kończę moją dzienną mantrę, opieram głowę o pień, mam ochotę wtopić się w tło, pozostać niczym cień.

* * *
   Kompletnie ignoruję fakt, że budzi mnie dwójka małych dzieci idących z babcią na spacer, wołających „bezdomny, kloszard!” i wskazujących na mnie palcem. Sam bym tak zareagował. Powoli dociera do mnie, że spałem na dworze, rozprostowuję zdrętwiałe kończyny, próbuję wstać. Harry mnie zabije, miałem wrócić, a zostawiłem go na cały dzień, nie mówiąc, dokąd idę. Na pewno mnie szukają, modlą się, by nic mi nie było. Lecz ja chciałbym, żeby właśnie coś mi było.
   Podnoszę się z podłoża, wycieram dłoń o dłoń, zabieram gitarę i rzucam okiem, czy bransoletka jest na miejscu. Trzęsę się, ale czy to dziwne, skoro noce w Londynie są okropnie zimne, a ja przetrwałem jedną z nich w dresach i kurtce na trawie? Widzę mnóstwo kałuży, co znaczy, że na dodatek padało. Widocznie moje drzewo trochę ochroniło mnie od deszczu, ponieważ dopiero po chwili wyczuwam, że jestem wilgotny. Przeczesuję palcami brudne włosy, drapię się po policzku i nie wiem, dokąd iść. Jest wczesny ranek 14 października, niedziela, dlatego też o tej porze nie spotkam nikogo. Pójść na most? To zapewne moje ostatnie chwile, by się nim nacieszyć, bo kiedy wrócę do domu już mnie nie wypuszczą.
   Ciekawe, czy zabrałem ze sobą portfel. Sprawdzam w kieszeni kurtki, w której powinienem go mieć i, ku mojej ogromnej radości, wyczuwam skórzany kwadrat.
   Wyciągam go, przeliczam pieniądze, a potem z zadowoleniem stwierdzam, że starczy na trzy noce w dobrym hotelu, może nawet na jakieś ludzkie ciuchy, chociaż te wypiorę i wysuszę w budynku. Ruszam na poszukiwania pierwszego lepszego zajazdu, których tutaj mnóstwo, po drodze kupuję w kiosku maszynkę go golenia, mały szampon, idealny do podróży, mydło, dezodorant, kompaktową szczotkę do włosów oraz szczoteczkę i pastę do zębów, trafiam do trzygwiazdkowego hoteliku „Flora”. Cieszę się, że nie posiada więcej tych cholernych gwiazdeczek, bo by mnie nie wpuścili. I tak recepcjonistka patrzy na mnie podejrzliwie, kiedy wyciągam pieniądze, aby zapłacić za trzy noce z góry, odbieram klucz i udaję się do swojego pokoju.
   Jest schludny i czysty, białe ściany pachną świeżą farbą, na łóżku leży miękka pościel. Zamykam drzwi, korzystając z samotności zrzucam z siebie ubrania i pozostawiam je na podłodze w miejscu, w którym stoję, a potem wędruję do łazienki, by zmyć troski oraz kłopoty ostatnich dni, porządnie się wyszorować
i sprawić, żeby ludzie dostrzegali we mnie Lou Tomlinsona, jedną piątą One Direction, a nie pijaka.
   Dokładnie myję całe ciało nie wyłączając włosów, golę się, wycieram ręcznikami, które już tu były, czyszczę zęby, doprowadzając się do stanu używalności, psikam się antyperspirantem i zawijam ręcznik tak, by tworzył coś w rodzaju spódnicy. Przynoszę swoje rzeczy i piorę w kabinie prysznicowej używając proszku do prania, widocznie będącego w każdym apartamencie. Kiedy kończę, wywieszam je na balkonie, spoglądam w lustro wiszące w przedpokoju i znowu widzę dawnego Louisa, pogodnego, przystojnego, zawsze uśmiechniętego. Z tym, że teraz się nie śmieje.
   Rzucam się na łóżko, zagrzebuję w ciepłej kołdrze i nagle przychodzi mi na myśl, iż powinienem zawiadomić pozostałą część zespołu, że nic mi nie jest, lecz przez parę dni nie pojawię się na próbach. Oby zrozumieli, nie próbując mnie szukać. Z powrotem wychodzę spomiędzy ciepłych poduch i kołder, na bosaka idąc do stacjonarnego telefonu zawieszonego na ścianie. Wykręcam numer domu Liama, bo przyjmuję, iż wszyscy tam się zbiegli, zaczynając od Hazzy, kończąc na Niallu. Nerwowo stukam palcami o ścianę, wkładam telefon między ramię a ucho, by drugą dłonią pocierać czoło. Po czterech sygnałach w słuchawce słychać głos Payne’go.
- Słucham? – jeszcze nigdy nie czułem takiej rozpaczy w tym jego mądrym, pocieszającym głosie. Teraz brzmi tak załamująco, że zamiast odpowiedzieć, wybucham płaczem. – Louis? Louis, do cholery, to ty?! – krzyczy tak, jakby był tuż koło mnie. Udaje mi się wychrypieć ledwo zrozumiałe „tak”, a potem beczeć dalej. Głos Liama zastępują szumy, ktoś musi wyrywać mu słuchawkę. Mówi do mnie następna osoba, tym razem jej głos każe mi się opanować i odpowiadać na pytania. Harry.
- Lou, Louis, Boo Bear, gdzie jesteś? Proszę, powiedz. Nic ci się nie stało? Dobrze się czujesz? Zaraz po ciebie przyjedziemy!
- Nie, Haz. – wycieram oczy z łez. – Nic mi nie jest, nie martwcie się. Wrócę za trzy dni, teraz jestem… gdzieś. Niedaleko, przysięgam. Ale mnie nie szukajcie, okej? Uszanujcie to, że chcę pobyć sam…
   Teraz w telefonie odzywa się Niall.
- Stary, wracaj… Wiesz, jak cholernie się boimy?
- Nie ma o co. – Zapewniam. – Nie zrobię nic głupiego, przysięgam. – Te fałszywe obietnice już mnie męczą. – Zaczekajcie z próbami.
- Kiedy wrócisz?! Za trzy dni? Na pewno? Lou, nie rozłączaj się!
   Zayn widocznie domyśla się, że mam zamiar odłożyć słuchawkę. Nie zważając na protesty wkładam ją na miejsce. Przekazałem im wszystko, co chciałem i miałem przekazać.
   Siadam na łóżku, biorę w rękę etui z gitarą i patrzę na wygrawerowane imię na bransoletce, której nie zdjąłem nawet do mycia.
Nigdy jej nie zdejmę.
   Wyciągam instrument i wracam do kontynuowania czynności, prawie przeze mnie nie przerywanej od 96 godzin. Gram oraz śpiewam jej piosenkę. Moją piosenkę.
Naszą piosenkę.
  
* * *
   Pozostałe dni w hotelu mijają mi tak samo – myję się, czasem coś przełknę na stołówce, a tak, to chodzę na most albo siedzę w pokoju i śpiewam, jednocześnie podejmując ważne decyzje oraz odpoczywając. Oczywiście, że wolę przebywać na balustradzie nad rzeką, aczkolwiek zbyt częste odwiedzanie tego miejsca może się skończyć odnalezieniem, wczesnym odnalezieniem, którego nie chcę. Obiecałem, iż wrócę, więc zrobię to.
   Kiedy kończy się ostatnia doba hotelowa, zbieram rzeczy do pokrowca na gitarę, wszystkie ubrania mam na sobie, instrument dzierżę w dłoni. Wkładam klucz w dziurkę i zostawiam go, by sprzątaczki mogły ogarnąć pokój przed następnymi gośćmi. Miło się żegnam, macham ręką recepcjonistce, ciągle podejrzliwie na mnie patrzącej mimo mojego lepszego wyglądu, co zapewne jest winą kapci na stopach, opuszczam „Florę” i kieruję się na most. To prawdopodobnie ostatnie moje spotkanie z nim w ostatnich dniach. Wspinam się na podporę, siadam, oglądam bransoletkę, nie zważam na krzyki ludzi, abym stamtąd złaził. Gram, znowu gram tę cholerną melodię łącząc ją z moim głosem. Marznę, to oczywiste, ale ani myślę zejść
i pójść do domu. Wpatruję się w wodę, wydaje mi się, że widzę jej uśmiechniętą twarz.
   Gapie powoli przestają się mną interesować, chyba stwierdzili, że zbzikowałem. A może to prawda? Chyba rzeczywiście zachowuję się jak chory psychicznie. Gdy nadchodzi wieczór, co poznaję po ogromnym mroku oraz dawnym zapaleniu najbliższych latarni, postanawiam wrócić. Cały czas śpiewam, tyle że bez podkładu muzycznego. Kocham śpiewać. Kocham śpiewać naszą piosenkę. Wątpię, żebym kiedykolwiek był w stanie zaśpiewać cokolwiek innego.

* * *

   Do którego domu mam iść? Do mieszkania Liama, tam, gdzie dzwoniłem. To chyba najrozsądniejsze, dlatego też kieruję swoje kroki w jego stronę, kawałek do przejścia. Gdy już dochodzę, zegar na wieży kościelnej pokazuje 22:10*. Ignoruję to i pukam do drzwi, które otwierają się prawie od razu po zetknięciu ich z moją dłonią. Za nimi stoi Zayn, który najwidoczniej przy nich siedział. Mierzy mnie wzrokiem, po czym wali pięścią w brzuch, nie za mocno, ale wystarczająco, bym się zachwiał. Potem obejmuje mnie i wprowadza do środka, gdzie natychmiast zostaję przejęty przez inne mocne dłonie. Chłopcy chcą, bym im powiedział, gdzie byłem oraz co robiłem, jak wtedy, gdy znaleźli mnie tak późno, z tą różnicą, że teraz nie zamierzam odpowiadać. Kręcę tylko głową i dalej śpiewam, nie przestałem tego robić nawet, gdy po uderzeniu mulata prawie zleciałem ze schodów. Liam przykłada mi wierzch dłoni do czoła, pewnie boi się, że mam gorączkę i majaczę. Kiwa czołem na Harry’ego, który zabiera mnie do łazienki, pomaga mi się umyć, rozbiera mnie, a potem zakłada piżamę i układa do snu, cały czas szepcząc kojące słowa i będąc przy mnie. Kiedy sądzi, że już śpię, odchodzi, a ja w nikłym świetle promieni księżycowych oglądam bransoletę i raz za razem przejeżdżam palcem po wygrawerowanym imieniu Rose, wciąż nucąc pod nosem, a potem naprawdę zasypiam.

* * *
   Z kalendarza wynika, że dzisiaj jest 19 października. Nie wiem, bo nie dzieje się nic, co mogłoby rozróżnić minione dni. Siedzę w domu, nawet do łazienki ze mną chodzą, siedzą pod drzwiami i czekają. Widzę zmartwione spojrzenia, oni też sądzą, że bzikuję. Gdy zapytali, czemu ciągle śpiewam ten sam utwór, potwornie fałszując, bo moje usta już ledwo wypowiadają słowa, gardło mam pozdzierane i dotychczasowy piękny głos zamienił się w jakieś ochrypłe dźwięki, odpowiadam, że go kocham. Nie chcę jeść ani pić, tylko wciąż powtarzać tę pieśń. Wzywają lekarzy, zmuszają mnie do przełykania, dlatego też grzecznie to robię, w głowie myśląc, na jakich jeszcze instrumentach mogę zagrać So Cold.
   Wypróbowałem wszystkie, jakie chłopcy mieli w domach, już nie zostało mi nic, dlatego postanawiam, że najlepiej brzmi on na pianinie i po posiłku idę grać. Tym razem nie śpiewam, nie mam siły, wyłącznie uderzam palcami w klawisze, wystukując jego melodię.
   Chłopcy siedzą w salonie, jestem sam i mogę pomyśleć nad jutrzejszym dniem. Dziesiątym dniem od jej śmierci. Żeby ich nie niepokoić, puszczam z magnetofonu Ben Cocks
i wyszukuję jakiś długopis oraz kartkę papieru. Starannie kaligrafuję litery, muszę zdążyć to zrobić dziś, ponieważ na jutro mam inne plany.

Drodzy chłopcy!
   Widzę Wasze zmartwienie, a mnie to cholernie boli. Nie chcę, żeby bolało. Ale bardziej boli mnie inna rzecz. Pytacie, lecz nie chcę odpowiedzieć, bo to trudno wyrazić słowami. Jednak spróbuję, to ostatnia rzecz, jaką zrobię, więc mogę się postarać.
   10 października, wtedy, gdy Harry znalazł mnie płaczącego na moście, widziałem śmierć anioła. Nie wiem, czy to naprawdę był anioł, ale miał tak cudowny głos, że musiał nim być.
A raczej musiała, bo to była dziewczyna, Rose. Skąd to wiem? Znalazłem jej bransoletkę
Z wygrawerowanym imieniem oraz cyfrą dziesięć, dlatego też mam powody sądzić, że data jej samobójstwa nie była przypadkowa. Nie wiem, o której to się stało, może godzina też miała coś wspólnego z dziesiątką? Nie znam również jej powodów. W sumie nie wiem nic, oprócz tego, że była piękna i śpiewała najcudowniej na świecie. Teraz chyba rozumiecie, dlaczego ciągle nucę ten durny utwór. On wyszedł z ust Rose. Siedziała na tym głupim moście, a ja nic nie zrobiłem nawet wtedy, gdy widziałem, że wstaje. Mogłem krzyknąć, prawda? Ale zahipnotyzowała mnie, stworzyła specjalnie dla mnie wyjątkowo uzależniający narkotyk. Może wiedziała, że będę tamtędy przechodził? Chyba ją kocham. W tym miejscu chcę przeprosić Harry’ego, bo to zawsze on był dla mnie najważniejszy na całej Ziemi. Nie jestem w stanie pojąć, jakim cudem ktoś był w stanie Ci to miejsce zabrać.
   W każdym razie – skoczyła. Widziałem jak jej delikatne ciało spada. Był to piękny widok. Można tak powiedzieć? Znowu przypominała anioła. Anioła, któremu ktoś brutalnie wyrwał skrzydła i nie miał jak się uratować, zlatywał. Usłyszałem plusk, zniknęła. Potem siadłem tam, gdzie ona wcześniej, płakałem, śpiewałem, a ktoś zadzwonił po pogotowie. Znalazłem jej bransoletkę, dowiedziałem się, jak miała na imię. Pewnie widzieliście tą bransoletę, ciągle mam ją na nadgarstku.
   Chodziłem jak narkoman bez swojej działki, próbowałem znaleźć jakieś informacje o niej, najpierw spałem na dworze, a potem w hotelu „Flora”, skąd dzwoniłem. Po prostu chciałem odwiedzać most, a wiedziałem, że jak wrócę, to już mi nie pozwolicie wyjść. Miałem rację.
   Duszę się. Nie mogę bez niej oddychać, bez głosu Rose, który był dla mnie tlenem. Nie ma sensu tego dalej ciągnąć.
   Mogę wyrazić tylko nadzieję, że żaden z Was nie zobaczy mojej śmierci. Sam mogę powiedzieć, jakim okropnym widokiem jest śmierć osoby, którą się kochało ponad życie. Przepraszam Cię, Harry, nigdy nie sądziłem, że powiem tak o obcej dziewczynie. To nie znaczy, że nie kocham Ciebie. Kocham Cię. Ale może ją kocham mocniej?
   Was, chłopaki, też kocham. Przepraszam, że w tak krótkim czasie sprawiłem tyle bólu. Obyście byli szczęśliwsi beze mnie. Jeśli mogę o coś prosić – dalej bądźcie zespołem, jednością. Bo Ty, Hazz, również masz cudny głos, którego zawsze Ci zazdrościłem. Liam, Zayn, Niall – Wy nie jesteście wyjątkami. Każdy z Was jest na swój sposób najukochańszą osobą, jaką miałem okazję poznać. Naprawdę Was kocham. I przepraszam. Nie róbcie nic głupiego. Obyśmy spotkali się jak najpóźniej.
Louis.

* * *
    Wyszli. Czeka ich wywiad dla gazety, na którym z oczywistych względów się nie pojawię, ale udało mi się zmusić ich do pójścia. Została ze mną nasza sąsiadka, staruszka, która w ogóle nie wie, co się dzieje. Chyba nie mogło być lepiej.
   Dzisiaj mija dziesiąty dzień, odkąd ostatni raz ją widziałem. Dłużej już nie zniosę, poza tym ta liczba była ważna dla niej, więc i dla mnie. Kładę list na pianinie, otwieram okno na oścież i siadam na parapecie. Wywieszam nogi za okno, trzymam się framugi. Mam stąd doskonały widok na jej most. Na rzekę, w której straciła życie. Uśmiecham się. Chłopcy wrócą za jakiś czas, nie muszę się bać, że zobaczą, jak umieram. Jeszcze na chwilę schodzę, aby wziąć gitarę i ostatni raz zagrać So Cold. Postanowiłem, że zrobię to na instrumencie, na którym dokonałem tego po raz pierwszy z podkładem muzycznym. Gram i śpiewam tak głośno, że chyba słyszą mnie nawet chłopcy. Staram się, wkładam w to całe serce. Potem odkładam za siebie gitarę, stabilnie kładę ją na podłodze, opieram ręce o parapet i zsuwam nogi na dół.
   Spadam. Lecę w dół. Ale dla mnie nie oznacza to śmierci. Dla mnie oznacza to nowe życie.

   Podobno najsilniejszym uczuciem, które może połączyć dwójkę ludzi jest nienawiść. Jednak nieliczne historie wykazują, że to miłość. Miłość, która połączyła Louisa i Rose jest bezwarunkowo przykładem najmocniejszego uczucia na świecie. Pokonali śmierć, by tylko być razem.
   Oboje stali i, trzymając się za ręce, śpiewali piosenkę, oczekując na przyjazd chłopców. Gdy tylko zobaczyli, że bezpiecznie dojechali, odwrócili się. Louis nie chciał obserwować, jak Harry rzuca się na jego ciało, jak płacze. Przytulił Rose i szepnął jej do ucha, że ją kocha.
Narkoman wreszcie otrzymał swój upragniony narkotyk.

*22, to inaczej 10 wieczór, co daje nam 10:10, MAGIA JAK W HOGWARCIE ~

5 komentarzy:

  1. jejciu popłakałam się :'( PIĘKNE <3

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mówiłam jej to. A ona nie chciała słuchać... Ma niską samoocenę ;_; foczki płaczą.

      Usuń
  2. gdy to czytalam to sie poplakalam pisz radosnisjsze bo gdy piszesz smutne to chce sie plakac masz talent do opowiadan pisania pisz dalej

    OdpowiedzUsuń
  3. Boże przez ciebie nie mogę teraz zasnąć i płaczę. Płaczę jak małe dziecko, a łzy nie pozwalają mi zapaść w błogi sen, bo wciąż myślę o tej opowieści, przed oczami mam Louisa spadającego na ziemię, w tym momencie czuję się jak Harry, czuję jego wielką rozpacz, smutek po stracie ukochanego przyjaciela.. Wiem, że tak trochę zbyt poetycko, ale inaczej nie mogę wyrazić swoich uczuć, swojego zdania.

    OdpowiedzUsuń