31 grudnia 2012

Przeżyliśmy koniec świata, przeżyjemy kolejny rok

Życzę Wam, żebyście Nowy Rok przeżyli bez problemów, zmartwień, szczególnie tych idiotycznych typu "rzucił mnie chłopak, wpadłem, złamałam paznokieć". Aby każdy dzień był osobnym odpałem, cudowną historią, której nie chcielibyście za nic zapomnieć, by na twarzach zagościł uśmiech i powiększał się codziennie :) Żeby ktoś w Was uwierzył, a przede wszystkim - żebyście uwierzyli w samych siebie, bo Wy, dziewczyny, jesteście piękne, a Wy, chłopaki, naprawdę zajebiści :) Szczęśliwej miłości, takiej na zawsze, byście żyli długo i szczęśliwie, nie wstydźcie się uczuć. Żebyście skorzystali z noworocznych możliwości i dopełnili swoich postanowień :) Każda sekunda, godzina, doba - wszystko należy do Was. Wypełnijcie ją na maksa, nie bójcie się, pokażcie innym, że jesteście wspaniali :) Dziękuję naszym Czytelnikom i Komentatorom - wymiatacie, kochani :)


Ja też mam postanowienia na Nowy Rok:
być miłą dla ludzi, uczyć się, schudnąć, ograniczyć komputer, zapomnieć o jednej najważniejszej osobie, sprzątać, polubić ludzi, zacząć oglądać dramy i seriale, nie zakochiwać się
.
.
.
Hehe, Julka, ale ty zabawna, zasłużyłaś na wafelka.


Dla tych, którzy nie lubią czytać:
SZCZĘŚLIWEGO NOWEGO ROKU I UDANEGO SYLWESTRA ♥

A tu cudowne uwieńczenie roku i umilenie wieczoru: :)
Właśnie schodzą się do mnie koleżanki, więc mam nadzieję, że zabawa będzie przednia, a w roku 2013 zostanie nam choć jeden czytelnik. Ciekawe, w jakim stanie się jutro obudzę i czy będę zdolna do życia ;)

Roku 2013 - witaj c:

5 grudnia 2012

Matko boska, sorry, sorry, sorry.

Wchodzę, patrzę, mina w stylu "omg!". Tyle szkoły, tyle wszystkiego, a tu nic! Mam nadzieję, że przez te wieki (bo dwa miesiące mogą być wiekami, nie? Skoro "na zawsze" trwa trzy miesiące, to czemu wieczność nie może trwać dwóch?) został nam choć jeden czytelnik. :c Głupia szkoła, głupi ludzie, którzy kradną zeszyty od matematyki i słuchawki, głupia pani od fizyki, głupia Guma, głupia klasa, głupie wszystko. Na szczęście dzisiaj trochę luzu, bo mikołajki. Hah, popłakałam się w szkole. Otwieram prezent, a tam co? BELIEVE BY JUSTIN BIEBER! JESZCZE Z PLAKATEM! To i tak pikuś, bo Szymon dostał Playboy'a, ale powód do uciechy jest... Oceny też zadowalające, aż za dobre, wszystko powinno wrócić do normy. Jestem szczęśliwą żonatką (jest takie słowo? Mniejsza, to moja miłość - klik). W ogóle, chyba założę bloga na narzekanie. A kurczę, tego bloga mam, wieje nudą, to chyba mogę się pochwalić? Otóż, wygrałam konkurs pisarski, fest, pierwsze miejsce w mieście piechotą nie chodzi. Było to szmat dni temu, ale nie chciałam się chwalić, ach, ta moja skromność. Jeśli się nie obrazicie, to dam tu pracę konkursową, i tak już nikt jej nie zajeb ukradnie. No chyba, że moja klasa mnie śledzi i jest też tu. Kupię sobie rolety antywłamaniowe.
Tworzyłam przy Bogu: hehe.


                                                      * * *



„Młodzi mają różne własne sprawy, własne zmartwienia, własne łzy

i uśmiechy…”


Warszawa, 12 września 2012 roku

A to jednogłośnie krzyczy - „nie kocham Cię już, nie potrzebuję Cię, nie chcę Cię w moim życiu”.

  W domu, w którym nie wolno przeklinać, widzisz ją, jak chodzi w kółko
w farbowanych włosach, z dudniącymi słuchawkami na uszach. Zamknięta przed światem w swoim pokoju, tworzy układy taneczne i śpiewa. Nikt tak na prawdę nie wie o jej zainteresowaniach. Samotna, we własnej strefie. Jest nieczuła i ma wszystko gdzieś. Jej myśli są rozbite. Często się zawiesza i nie wie, co powiedzieć. Kiedy ktoś ją zrani, ona odpłaca ze zdwojoną siłą. Jest wściekła, więc pyskuje i gada jak nakręcona. Mózg ma wyprany przez rocka i rap.

Jesteś pewien, że szukałeś właśnie jej?

   Stałam bosymi nogami na kamiennej podłodze koło okna, opierając dłonie o parapet. Obok mnie leżał telefon, czarny i cichy w świetle gasnącego dnia. Wyglądałam raz po raz przez szybę, przykładając nos do zimnego szkła. Co chwilę sprawdzałam, czy w rogu ekraniku komórki nie ma małej koperty i napisu „Nowa wiadomość”. Spoglądałam na zegarek, aż nagle sobie coś przypomniałam. Nie wiedziałam już, który wieczór spędzam przy tym cholernym oknie, wypatrując. Ale wiedziałam, że on nie przyjdzie, że już nigdy nie powie do mnie „skarbie”, że już nigdy nie będę całym światem, do którego chciałby wracać i miałby w tym jakiś sens.



Warszawa, 13 września 2012 roku

Od niedawna już nie mogę mówić „my”, a mimo to próbuję powiedzieć chociaż „ja”.

   Wstałam z łóżka, wciągnęłam kapcie na stopy, otuliłam się szlafrokiem. Robię to codziennie, choć nie widzę w tych czynnościach żadnego sensu. To, że kiedyś go miały, nie znaczy, iż nie mógł zniknąć. Nawet nie chce mi się ładnie wyglądać, bo i po co? Po prostu czuję się jak robot. Cel na dzisiaj? Dotrwać do wieczora, udając szczęśliwą. Czy go spełnię? Pewnie tak, w końcu mam wieloletnią wprawę w udawaniu normalnych uczuć.

    

Warszawa, 14 września 2012 roku

Mieć złamane serce i wierzyć w miłość, to tak, jakby wywalić się na beton

i udawać, że to trawa.

   Spójrz w lustro. Co widzisz? Ja Ci powiem, co powinnaś. Powinnaś widzieć dziewczynę, przed którą świat stoi otworem, która nie boi się walczyć o swoje pragnienia i która każdego dnia smaruje chleb marzeniami. Twoim odbiciem powinien być ktoś, kto się nie poddaje, dla kogo słowa ‘nie da się’, to tylko ‘wymaga więcej czasu’. Uwierz, ten obraz zmarnowanego człowieka nie powinien być Tobą.

   Kurczę, gdy przeczytałam taką wiadomość od koleżanki, natychmiast podeszłam do lustra. Szczerze? Załamałam się. On mnie zniszczył: On, narkotyki, papierosy, alkohol. Dawne blond loki zastąpiłam przesuszonymi, farbowanymi na czarno włosami, oczy straciły blask, skóra nabrała niezdrowego odcienia, paznokci prawie nie było widać, ukazywały się jedynie krwawe końcówki płytek…

   Ale nie miałam siły, by wstać, on mnie przewrócił i przygniótł, a w pobliżu nie było nikogo, kto zechciałby podać mi rękę.




Warszawa, 15 września 2012 roku

Tak trudno zapomnieć kogoś, kto dał Ci tyle do zapamiętania.

   „Myśl o mnie. Uświadamiaj sobie, że nie możesz się pociąć, bo każde cięcie zostawia ranę na moim sercu.”
   W szkole doszło do małego spięcia. Na fizyce, na której już nie mogłam usiedzieć, wciąż myśląc o Marku, wyjęłam cyrkiel i pocięłam się nim. Nie dużo, 12 cięć, aczkolwiek wystarczająco, aby klasa zobaczyła. Chcą mnie wysłać do psychologa, oczywiście zakablowali nauczycielom. Dlaczego? Nie miałam pojęcia. Dopiero słowa Konrada – „Natalia, robimy to dla twojego dobra, chcemy ci pomóc” – sprawiły, że poczułam łzy pod powiekami i musiałam jak najszybciej wybiec z sali.


Warszawa, 16 września 2012 roku

Dla Ciebie wstaję w nowy dzień, w Tobie widzę cały sens… Szkoda, że Ty widzisz ten sens w innej.

   Spotkałam Marka. Przelotnie, na ulicy. Szedł za rękę z tą swoją nową ukochaną, Marzeną, która wyglądała zupełnie, jak ja wtedy, choć już zaczęła się zmieniać.

   Przypomniałam sobie nasze początki. Szaleńczą miłość, prochy, w które mnie wepchnął, tytoń, wódka, całonocne balangi… A potem, kiedy byłam na dnie, porzucił mnie i znalazł nową. Powinnam się pozbierać. Powinnam wrócić do życia. Nie mogę. Chociaż był takim gnojem, wciąż go kocham, co sprawia, iż nie funkcjonuję normalnie, nadal wyglądam niczym bezdomna, bo mu się to podobało, nie przestałam brać. Tęsknię za nim. Tęsknię za nami.

   Wysyczałam tylko znikome „cześć” i odeszłam szybkim krokiem.


Warszawa, 17 września 2012 roku

Kochają mnie wszyscy oprócz tego, który kochać mnie powinien.

   Bądź kimś, kto usiądzie obok i wysłucha mnie. Bądź kimś, kto przytuli, gdy zobaczy chwiejącą się łzę na koniuszku mojej rzęsy. Bądź kimś, kto zawsze będzie po mojej stronie, chociażbym dokonywała najgorszych decyzji  i robiła największe błędy świata. Będziesz? Proszę.
   Znalazłam takiego kogoś. Nawet nie wiedziałam, że to może być takie przyjemne. Dzięki terapii, do której w końcu mnie zmusili, poznałam Elizę, dziewczynę z podobnymi problemami. Razem poszłyśmy na zakupy, do fryzjera, by pozbyć się tych obciążających fryzur, umalowałyśmy się i wylądowałyśmy w kinie. Chyba się dogadamy. Dopiero teraz zrozumiałam, że odkąd zaczęłam spotykać się z Markiem, czyli od sześciu lat, sześciu ciężkich lat wypełnionych skrętami, tanim winem, spotkaniami towarzyskimi oraz petami, nie miałam przyjaciół. Nawet w nowej klasie, która nie jest taka zła, mam tylko koleżanki. Oby Eliza to zmieniła.


Warszawa, 21 września 2012 roku

Ludzie wieczorem siedząc pod jabłonią, będą się modlić i zabijać o nią.

   Nie miałam czasu ani ochoty, by pisać. Wychodzę na prostą. Wszyscy mnie wspierają. Nawet ta psycholog nie jest zła. Ostatnio się nie cięłam, tylko obserwowałam gojenie ran. Szkoda, że te w sercu tak szybko nie znikną.

   Jeśli mam być szczera, a to jedyne miejsce, gdzie mogę taka być, to blizny oraz świeże cięcia mnie ekscytują. Te ognistoczerwone kreski, których jestem stwórcą, pokazują, że mam władzę nad własnym ciałem. Że nie tylko odczuwam narzucony z góry ból, że sama mogę go dawkować.

   Cholera, nie wolno mi tak pisać, bo znowu zacznę to robić.

   Wspominałam kiedyś, że Eliza ma ładne włosy? Są śliczne. I cudnie pachną.

Warszawa, 30 września 2012 roku

Słucham muzyki, kiedy nie mogę zasnąć, nas nie ma już dawno, nie będzie już nigdy, mam blizny, bo parę chwil pokłuło jak igły.

   Nie było Cię, gdy płakałam, nie było Cię, gdy tęskniłam, nie było Cię, gdy pokłóciłam się z matką, nie było Cię, gdy byłam samotna. Nie było Cię, gdy miałam kilka zagrożeń, w tym z Twojego ulubionego przedmiotu, jeśli coś można tak nazwać, nie było Cię, gdy byłam na dnie, ale zjawiłeś się, gdy powoli wracam na szczyt, nie tęsknię, nie płaczę, mam przyjaciółkę, idzie mi nauka i jestem w trakcie rzucania nałogów. Tylko ja się pytam - po co? Żeby znowu mnie zniszczyć?

   Byłam w szpitalu. Przyszedł, by znów mnie strącić ze szczytu. Błagał o przebaczenie, a ja, głupia, uwierzyłam, że się zmieni. Pokłóciłam się o to z Elizą. Oczywiście, już pierwszego dnia wyciągnął mnie na imprezę. I co?  Znaleźli mnie pijaną, ledwo przytomną, pod jakimś mostem, pod którym mnie zostawił, gdy zaczęłam przeszkadzać. Już mu nie wybaczę. Gdy tylko byłam do tego zdolna, a on przyszedł, spoliczkowałam go i kazałam mu się wynosić. Na moje szczęście, całe to zajście widziała Eliza, nie musiałam nawet przepraszać, choć i tak to zrobiłam, i padłyśmy sobie w ramiona, a później długo stałyśmy po prostu się przytulając.

   Ona ma bardzo głębokie oczy.

Warszawa, 3 października 2012 roku

 Wciąż nie potrafimy dbać o ulicę, a chcemy podbijać kosmos i dzielić się księżycem.
  Uciekłyśmy dzisiaj z lekcji, może dlatego, że pani miała pytać, a może dlatego, że chciałyśmy pobyć same. Nasza psycholog, Karina, zainterweniowała w szkole i Elizę przenieśli do mojej klasy. Chyba nigdy się tak nie cieszyłam.

   Niby kończę z nałogiem, ale jednak zapaliłam jednego papierosa, tak, jak ona. Siedziałyśmy oparte o komin, i paliłyśmy, wypuszczając ustami długie chmury szarego dymu. Może to niewiele, lecz uznałam tamten moment za jeden z najszczęśliwszych mojego życia.

  Zrobiło się zimno, jednak Eliza miała sportową bluzę i ciepłą bluzkę pod spodem, a ja tylko koszulkę, dlatego zaoferowała mi swoje nakrycie. Czy to dziwne, że poczułam nietypowe mrowienie w miejscu, gdzie jej dłoń dotknęła mojej skóry?

   Spytałam, co by zrobiła, gdybym powiedziała, że chcę skoczyć. Uśmiechnęła się i odpowiedziała:

- Skoczyłabym z tobą.

   A ja, niedowiarek, postanowiłam to sprawdzić, więc wstałam, wyciągnęłam rękę w jej kierunku i kiedy poczułam dłoń dziewczyny w mojej, podeszłam do krawędzi. Wychyliłam się lekko i spojrzałam na odległość od ziemi. Wystarczająco, aby zginąć. Zerknęłam na nią.

- Naprawdę chcesz to zrobić? – nie bała się. Pytała z czystej ciekawości.

   Kiwnęłam głową. Objęła mnie w pasie i razem skoczyłyśmy.


Warszawa, 21 października 2012 roku

Jesteś moimi oczami pełnymi zaufania i ramionami otulającymi najmocniej na świecie.

   W przeciągu niecałego miesiąca, odwiedziłam szpital trzy razy. Z jednym wyjątkiem – teraz nie byłam sama. Mnie już pozwolono wyjść do domu, Eliza musiała zostać, bo to ona przyjęła na siebie większą siłę uderzenia. Nie wiem, jakim cudem, to ja wolałabym cierpieć.

   Jedyne, co mogłam robić, to odwiedzać ją i przynosić jej kwiaty. Dziewczynie sprawiało to radość, a dla mnie nie było przykre, wręcz przeciwnie.

   Kochałam jej delikatny uśmiech, kochałam jej porcelanową cerę, kochałam jej naturalność, jej wolę walki. Kochałam ją. I chciałam dawać Elizie wszystko, co najlepsze, oraz o wiele więcej.

   Stoczyłam się na sam dół, nie było żadnej liny, która by mnie wciągnęła na górę, i wtedy odkryłam, że nie jestem tam jedyną osobą, iż był tam ktoś, kto mógł mi pomóc, ale tylko dzięki współpracy.

   Całe życie było tylko Markiem, okrutnym, głupim facetem, dla którego straciłam tak wiele.

   Inni ludzie byli bezimiennymi, szarymi masami.

   I wtedy pojawiła się Eliza, wypełniając moje myśli oraz uczucia, ratując mnie, wywołując na mojej twarzy uśmiech, a także sprawiając, że w końcu poczułam to, czego nigdy nie doświadczyłam z taką siłą.

   Teraz miałam Elizę, nowy rozdział życia, którego nie mogłam zniszczyć. Siedząc na łóżku koło dziewczyny i głaszcząc jej policzek, wyobrażałam sobie wydarzenia z przeszłości, skrzętnie zapisywane w moich pamiętnikach, które po powrocie do domu spalę. Myślałam o pięknym, majestatycznym ogniu, który je pochłonie.

   Zastanawiałam się nad moją przyszłością, pierwszy raz w życiu nie myślałam o teraźniejszości, o pieniądzach na prochy czy o ukryciu blizn. Pierwszy raz

byłam przekonana, że mogę mieć udane życie.

   Że nasze życie może być udane.







Kolejny nietematyczny post. Chyba numer trzy.
WIDZIAŁ KTOŚ, ŻE MAMY PONAD PÓŁTORA TYSIĄCA WYŚWIETLEŃ?

12 października 2012

Jestem pierogiem, bekonem, Bogiem nawet

"Nazywam się Zarzycki. Gustaw Zarzycki", czyli piękna odsłona "Jesteś Bogiem", tralalalala. "Jestem pierogiem, uświadom to sobie, sobie, Ty też jesteś pierogiem, tylko wyobraź to sobie, sobie. Niepoczytalny..." Niepoczytalny pieróg. Okej. Zostawmy to tak, jak jest, bo będzie gorzej. Ogółem nie rozkminiam tej całej fazy na Paktofonikę, sorry, NIE BAWI MNIE TO. Słucham ich od dłuższego czasu, a tu nagle taki wysyp fanów niczym grzybki po deszczu majowym. Wrr.
Mam pocieszną klasę, super nauczycieli (PODRÓFFKA DLA PANA HITLERA.:*), fajnych ludzi w pociesznej klasie i... masę nauki. Dlatego piszę tego nieskładnego posta - chcę poinformować, że w najbliższym czasie nic ode mnie się nie pojawi. Do tego dochodzi parę spraw osobistych i naprawdę masa nauki (no kto to widział, żebym miała już 6 wypracowań+28 sprawdzianów?! Gdzie reforma edukacji, gdy jej trzeba?). Przepraszam. :c Postaram się szybko to nadrobić.

A żeby nie było smutno i nie wiało nudą:
Forever is a long time.






700 WYŚWIETLEŃ, YAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAY♥

22 września 2012

Zimno mi, a mój sweterek zachorował. Ktoś chce zostać nowym sweterkiem? :c / "Dziesięć", czyli one-shoot z Louisem o bardzo skomplikowanym tytule.

Zapoczątkowałam w szkole dwie mody:
1. Wsio lata jak poranione antylopy i pytają, kto jest głupi ("Ja to Ty, Ty to ja, kto jest głupi - Ty czy ja?"), a i tak żadna osoba, wyłączając Bułkersa oraz mnie, nie zna poprawnej odpowiedzi. Męczą się, męczą, są tak blisko, że na liźnięcie lizaczka i puff!, nic. Zero inteligencji w tych makówkach, ciekawe, ile osób na świecie zna odpowiedź. Chyba tylko my ;_; Foczki płaczą, kurde.
2. Na misiaczki i buziaki. W czwartek było mi zimno, więc musiałam coś zrobić. To zaczęłam tulić ludzi,
a potem ich całować, oni mnie też całowali, po parę razy nawet. W piątek rozwinęłam nasz trend
i podchodziłam do obcych oraz nauczycieli. Oni też zasługują na tulasy, prawda? :c

Najważniejsza część posta - trolololo. Podobno to smutne jest, wiecie?
Bonusik - tekścik, pioseneczka i tłumaczenie w jedynym, super, nie?


-----------------------------------------------------------------------------------------


„10”

   Idę wolnym krokiem, w końcu Harry nadal śpi. Nie ma się co śpieszyć, przyniosę zakupy zanim ten leń się obudzi. W lewej ręce niosę siatkę a prawą lekko kołyszę, próbując utrzymać równowagę. Rozglądam się na wszystkie strony mijając jezdnię, choć to niepotrzebne, bo o tej porze nie jeżdżą samochody, i przechodzę. Już przyzwyczaiłem się do ostatniego odwiedzania sklepu codziennie rano. Nie przeszkadza mi to, wręcz przeciwnie – lubię Londyn, który dopiero się budzi, lubię patrzeć, jak wszyscy wychodzą z domów, na tych nikłych ludzi śpieszących do pracy. Dochodzę do skrzyżowania, ponownie patrzę na boki i nieśpiesznie je mijam. Po mojej lewej stronie rośnie parę drzew, po prawej ciągnie się pas asfaltu. Przede mną most przerzucony nad rzeką, niby mały, ale posiadający wysokie podpory. Nagle słyszę skrzeczenie jakiegoś ptaka, więc przystaję i patrzę w bezchmurne, lekko szare niebo. Gdy gołąb odlatuje, do moich uszu dochodzi coś, co wybija się ponad dalekie odgłosy samochodów. Śpiew.
Ktoś śpiewa.
   Po głosie jestem w stanie poznać, że to dziewczyna. Nie może być daleko, bo bym jej nie usłyszał, lecz nie mogę jej zlokalizować. Rozglądam się, podążam parę kroków w stronę mostu i coraz wyraźniej słyszę. Teraz mogę rozpoznać również słowa.
Oh, when you told me you'd leave
I felt like I couldn't breath
My aching body fell to the floor
Then I called you at home
You said that you weren't alone
I should've known better
Now it hurts much more.
  
   Nie daję rady skojarzyć tytułu, choć wiem, że już wcześniej wielokrotnie była puszczana w radiu. Stawiam zakupy na ziemi, przechadzam się w tę i z powrotem, by tylko pojąć, kto jest właścicielem owego anielskiego głosu. Sam przed sobą muszę przyznać, że nigdy nie wiedziałem, iż można aż tak pięknie wyciągać dźwięki. To na pewno magia. Zresztą, uczucie, które mnie ogarnęło, może być magią. Wstrząsają mną dreszcze, głowa pulsuje, ręce zrobiły się zimne, chyba umrę, jeżeli jej nie znajdę.
Muszę ją znaleźć.
   Właśnie wtedy przelatuje kolejny ptak. Niby nic, zwykły, jakich w Londynie dużo, gołąb niczym nie różniący się od tysięcy pozostałych. A jednak tak dla mnie ważny. Śledzę go wzrokiem i napotykam mój cel, nie zwierzę, tylko . Posiadaczkę głosu. Siedzi na jednej z balustrad mostu, o wiele wyżej ode mnie, wpatruje się w wodę, kołysze w przód, w tył i śpiewa. Nie wiem, czy mnie widzi. Delikatnie obejmuje swój prawy nadgarstek, chyba ma na nim bransoletkę. Sterczę jak idiota, wpatrując się w jej sylwetkę. Długie blond włosy opadają falami na plecy, nie mogę określić koloru oczu, ale wyobrażam sobie, że są niebieskie. Zastanawiam się, czy nie krzyknąć, by do mnie zeszła. Mam ochotę wziąć ją w ramiona i nigdy nie puszczać. Jednak milczę, bo nie znajduję uzasadnienia dla swojego zachowania. Musi być jej zimno, ma na sobie tylko cienki biały sweterek cały z dziurami oraz różowymi serduszkami, dżinsy i czarne baleriny. Taki prosty strój, a dodaje jej klasy większej niż posiada królowa Elżbieta II. Widzę, że się podnosi, chwiejąc się staje na betonowej balustradzie, ale nie reaguję. Dalej tylko słucham jej śpiewu, obserwuję każdy ruch niczym drapieżnik czyhający na swą ofiarę. Chyba się uzależniłem.
Uzależniłem się od jej głosu.
   Zerka na mnie, przyprawiając mnie o szybsze bicie serca. Jedno krótki spojrzenie, a czuję, że żyję dla niej, mój oddech przyśpiesza, zrównuje się z jej oddechem. Zastanawiam się, co zrobi - zejdzie do mnie? Pochyla się, kładzie coś na balustradzie i uśmiecha się.
Uśmiecha się do mnie.
   Dopiero teraz coś mnie rusza, chcę krzyknąć, lecz głos więźnie mi w gardle. Patrzę, jak dziewczyna przechyla się poza most i spada prosto do lodowatej rzeki z kamienistym dnem.
   Z tak dużej wysokości nie ma szans na przeżycie, może nie umieć pływać, a ja dalej stoję. Stoję i obserwuję, jak jej kruche ciało zlatuje, blond włosy falują upodabniając ją do bóstwa, a potem słyszę plusk. Upadam na ziemię, na czworakach podpełzam do barier i wspinam się na tę balustradę, na której przed chwilą przebywała ona. Boję się spaść, boję się skończyć życie, ale dalej wchodzę. Przesuwam rękami po zimnej materii, dzięki czemu zachowuję jako taką stabilność, przestaję się chybotać. Docieram na miejsce i widzę bransoletę, którą wcześniej miała na ręce. Podnoszę przedmiot i patrzę na sznurkową biżuterię z jedną zawieszką z wygrawerowanym imieniem Rose i cyfrą 10 oraz ozdobioną dziesięcioma cyrkonami. Musiała lubić ową cyfrę. Moja Rose uwielbiała cyfrę 10. Może coś jej się z nią kojarzyło? Nie mogę się skupić, ale wysilam mózg i myślę nad dzisiejszą datą. Dziesiąty października. Siadam po turecku, obracam bransoletkę w dłoniach, a potem nagle przypominam sobie tytuł piosenki.
So Cold.
   Nie skończyła jej, przerwała w trakcie. Łzy kapią z moich oczu, zakupy na dole już dawno zostały rozdeptane przez pierwszych przechodniów pokazujących mnie sobie palcami, Harry na sto procent nie śpi
i próbuje się do mnie dodzwonić, a ja nie zabrałem komórki, siedzę na jakimś moście i beczę jak małe dziecko. Ryczę, bo jestem debilem. Nie powstrzymałem jej, zahipnotyzowała mnie swoim głosem. Płaczę
i kończę śpiewać tę cholerną piosenkę, tę cholerną piosenkę, która tak mnie zaabsorbowała, że ktoś stracił przez nią życie.
- Oh, you can't hear me cry
See my dreams all die
From where you're standing
On your own.
It's so quiet here
And I feel so cold
This house no longer
Feels lïke home.


* * *

   Martwią się o mnie, doskonale to wiem. Tamtego dnia, w którym przeze mnie umarła Rose, Harry znalazł mnie koło pierwszej w nocy zmarzniętego, śpiewającego w kółko tę cholerną piosenkę. Za nic nie chciałem iść, chociaż sam widziałem, jak wezwana przez kogoś karetka i policja wywoziła jej zwłoki. Pragnąłem pojechać z nimi, ale mi nie pozwolili, dlatego jak ostatni kretyn czekałem tam. Na co czekałem? Nie wiem. Może na jej przyjście, na jeszcze jedną nutę wydobywającą się z jej ust, na śmiech, na słowa, że to był tylko żart, że ona żyje? Nie jestem pewien, co ze mną nie tak. Kocham Harry’ego. Od zawsze, na zawsze. Ale ona… zmieniła coś w moim życiu. Jej głos zmienił coś w moim życiu.
   Przyszedł po mnie, najpierw mnie spoliczkował, a potem przytulił. Cały ranek czekał w domu, obdzwonił resztę chłopaków, a później zaczęli mnie szukać. Mówił, że nigdy by nie przypuszczał, że znajdzie mnie w takim miejscu. Zapytał, czemu tak siedzę i czy robiłem to cały dzień. Pokiwałem głową i odpowiedziałem:
- Śpiewałem.
Potem wziąłem go za rękę i dałem się sprowadzić, w drugiej dłoni wciąż ściskając jej amulet.
Mój amulet.
   Teraz robię to samo, tyle że w domu. Siedzę na kanapie otoczony poduszkami, ściskam jej biżuterię i misia, którego dostałem od Hazzy, i śpiewam. Wciąż śpiewam; śpiewam siedząc, śpiewam pod prysznicem, śpiewam przechadzając się po domu. Na razie więcej nie robię.
   Mam ochotę iść do sklepu, przejść koło mostu, spojrzeć jeszcze raz w wody rzeki i ujrzeć
w nich jej twarz, ale nikt mi nie pozwala. Kołyszę się jak ona, w przód i w tył, chowam twarz w kudłach pluszaka. Zastanawiam się nad dzisiejszą datą. Wstaję i podchodzę do kalendarza, śledzę palcem dni tygodnia aż natrafiam na plastikową obręcz otaczającą 13 października. Trzy dni.
   Ciekawe, czy zaczęli już planować pogrzeb. Ciekawe, czy ma kogokolwiek, kto zaplanowałby pogrzeb. Muszę coś robić, nie mogę siedzieć. Narzucam na dresy jakąś kurtkę, nie obchodzi mnie to, że mam kapcie na nogach, zakładam na rękę bransoletkę Rose i przerzucam etui z gitarą przez ramię. Nasłuchuję chwilę, by zorientować się, gdzie jest Hazza. Z łazienki dochodzi plusk wody i cichy śmiech, co oznacza, że się kąpie.
   Idę do kuchni, biorę kartkę i piszę na niej, żeby się nie martwił, ponieważ wychodzę i zaraz wrócę. Odkładam ją i długopis na stół, cicho opuszczam apartament, zamykając drzwi tak, że nic nie słychać. Powolnym krokiem, wciąż śpiewając, wychodzę z budynku. Nie wiem, dokąd się udać. Czy dostanę o niej jakiekolwiek informacje w szpitalu? Postanawiam spróbować, więc zmieniam kierunek na taki, by dojść do służby zdrowia, a jednocześnie przejść przez most. Wszyscy na mnie patrzą, no tak, sławny Louis Tomlinson spaceruje w kapciach ulicami Londynu z oklapniętą fryzurą, nieogolony, z zapuchniętymi oczami, podśpiewując jak maniak jakiś utwór. Może to przez mój wygląd, a może przez porę i wydarzenia ostatnich dni oraz wieści na Twitterze o moim załamaniu, aczkolwiek nikt do mnie nie podchodzi.
   Przechodząc przez most trochę zwalniam, chcę być tu jak najdłużej, ale nie teraz, aktualnie posiadam inny cel. Kiedy już z niego schodzę, przyśpieszam, nie zatrzymując się wchodzę prosto do szpitalnego holu i opieram się o ladę. Patrzę kobiecie w oczy i nieskładnie jąkam:
- Rose… trzy dni temu… zwłoki…
   Spogląda na mnie jak na obłąkanego bezdomnego i z jadowitym uśmiechem odpowiada, że choć wie, o kogo mi chodzi, nie może udzielić żadnych informacji. A potem grzecznie prosi, żebym wyszedł i się nie naprzykrzał, bo ma dużo spraw do załatwienia.
   Z opuszczonymi ramionami wychodzę na dwór, gitara zsuwa się z ramienia, więc z powrotem ją podciągam. Kieruję się tam, skąd przyszedłem – na most. Znowu wspinam się na balustradę, usadawiam wygodnie, wyjmuję instrument i zaczynam śpiewać, co wychodzi mi tym lepiej, bo mam podkład muzyczny. Nie jestem pewien, ile czasu to zajmuje; chyba długo, ponieważ zaczyna się ściemniać. Za chwilę zapalą latarnie, co sprawi, iż będę doskonale widoczny, dlatego też schodzę na ziemię, siadam pod drzewem i tu kończę moją dzienną mantrę, opieram głowę o pień, mam ochotę wtopić się w tło, pozostać niczym cień.

* * *
   Kompletnie ignoruję fakt, że budzi mnie dwójka małych dzieci idących z babcią na spacer, wołających „bezdomny, kloszard!” i wskazujących na mnie palcem. Sam bym tak zareagował. Powoli dociera do mnie, że spałem na dworze, rozprostowuję zdrętwiałe kończyny, próbuję wstać. Harry mnie zabije, miałem wrócić, a zostawiłem go na cały dzień, nie mówiąc, dokąd idę. Na pewno mnie szukają, modlą się, by nic mi nie było. Lecz ja chciałbym, żeby właśnie coś mi było.
   Podnoszę się z podłoża, wycieram dłoń o dłoń, zabieram gitarę i rzucam okiem, czy bransoletka jest na miejscu. Trzęsę się, ale czy to dziwne, skoro noce w Londynie są okropnie zimne, a ja przetrwałem jedną z nich w dresach i kurtce na trawie? Widzę mnóstwo kałuży, co znaczy, że na dodatek padało. Widocznie moje drzewo trochę ochroniło mnie od deszczu, ponieważ dopiero po chwili wyczuwam, że jestem wilgotny. Przeczesuję palcami brudne włosy, drapię się po policzku i nie wiem, dokąd iść. Jest wczesny ranek 14 października, niedziela, dlatego też o tej porze nie spotkam nikogo. Pójść na most? To zapewne moje ostatnie chwile, by się nim nacieszyć, bo kiedy wrócę do domu już mnie nie wypuszczą.
   Ciekawe, czy zabrałem ze sobą portfel. Sprawdzam w kieszeni kurtki, w której powinienem go mieć i, ku mojej ogromnej radości, wyczuwam skórzany kwadrat.
   Wyciągam go, przeliczam pieniądze, a potem z zadowoleniem stwierdzam, że starczy na trzy noce w dobrym hotelu, może nawet na jakieś ludzkie ciuchy, chociaż te wypiorę i wysuszę w budynku. Ruszam na poszukiwania pierwszego lepszego zajazdu, których tutaj mnóstwo, po drodze kupuję w kiosku maszynkę go golenia, mały szampon, idealny do podróży, mydło, dezodorant, kompaktową szczotkę do włosów oraz szczoteczkę i pastę do zębów, trafiam do trzygwiazdkowego hoteliku „Flora”. Cieszę się, że nie posiada więcej tych cholernych gwiazdeczek, bo by mnie nie wpuścili. I tak recepcjonistka patrzy na mnie podejrzliwie, kiedy wyciągam pieniądze, aby zapłacić za trzy noce z góry, odbieram klucz i udaję się do swojego pokoju.
   Jest schludny i czysty, białe ściany pachną świeżą farbą, na łóżku leży miękka pościel. Zamykam drzwi, korzystając z samotności zrzucam z siebie ubrania i pozostawiam je na podłodze w miejscu, w którym stoję, a potem wędruję do łazienki, by zmyć troski oraz kłopoty ostatnich dni, porządnie się wyszorować
i sprawić, żeby ludzie dostrzegali we mnie Lou Tomlinsona, jedną piątą One Direction, a nie pijaka.
   Dokładnie myję całe ciało nie wyłączając włosów, golę się, wycieram ręcznikami, które już tu były, czyszczę zęby, doprowadzając się do stanu używalności, psikam się antyperspirantem i zawijam ręcznik tak, by tworzył coś w rodzaju spódnicy. Przynoszę swoje rzeczy i piorę w kabinie prysznicowej używając proszku do prania, widocznie będącego w każdym apartamencie. Kiedy kończę, wywieszam je na balkonie, spoglądam w lustro wiszące w przedpokoju i znowu widzę dawnego Louisa, pogodnego, przystojnego, zawsze uśmiechniętego. Z tym, że teraz się nie śmieje.
   Rzucam się na łóżko, zagrzebuję w ciepłej kołdrze i nagle przychodzi mi na myśl, iż powinienem zawiadomić pozostałą część zespołu, że nic mi nie jest, lecz przez parę dni nie pojawię się na próbach. Oby zrozumieli, nie próbując mnie szukać. Z powrotem wychodzę spomiędzy ciepłych poduch i kołder, na bosaka idąc do stacjonarnego telefonu zawieszonego na ścianie. Wykręcam numer domu Liama, bo przyjmuję, iż wszyscy tam się zbiegli, zaczynając od Hazzy, kończąc na Niallu. Nerwowo stukam palcami o ścianę, wkładam telefon między ramię a ucho, by drugą dłonią pocierać czoło. Po czterech sygnałach w słuchawce słychać głos Payne’go.
- Słucham? – jeszcze nigdy nie czułem takiej rozpaczy w tym jego mądrym, pocieszającym głosie. Teraz brzmi tak załamująco, że zamiast odpowiedzieć, wybucham płaczem. – Louis? Louis, do cholery, to ty?! – krzyczy tak, jakby był tuż koło mnie. Udaje mi się wychrypieć ledwo zrozumiałe „tak”, a potem beczeć dalej. Głos Liama zastępują szumy, ktoś musi wyrywać mu słuchawkę. Mówi do mnie następna osoba, tym razem jej głos każe mi się opanować i odpowiadać na pytania. Harry.
- Lou, Louis, Boo Bear, gdzie jesteś? Proszę, powiedz. Nic ci się nie stało? Dobrze się czujesz? Zaraz po ciebie przyjedziemy!
- Nie, Haz. – wycieram oczy z łez. – Nic mi nie jest, nie martwcie się. Wrócę za trzy dni, teraz jestem… gdzieś. Niedaleko, przysięgam. Ale mnie nie szukajcie, okej? Uszanujcie to, że chcę pobyć sam…
   Teraz w telefonie odzywa się Niall.
- Stary, wracaj… Wiesz, jak cholernie się boimy?
- Nie ma o co. – Zapewniam. – Nie zrobię nic głupiego, przysięgam. – Te fałszywe obietnice już mnie męczą. – Zaczekajcie z próbami.
- Kiedy wrócisz?! Za trzy dni? Na pewno? Lou, nie rozłączaj się!
   Zayn widocznie domyśla się, że mam zamiar odłożyć słuchawkę. Nie zważając na protesty wkładam ją na miejsce. Przekazałem im wszystko, co chciałem i miałem przekazać.
   Siadam na łóżku, biorę w rękę etui z gitarą i patrzę na wygrawerowane imię na bransoletce, której nie zdjąłem nawet do mycia.
Nigdy jej nie zdejmę.
   Wyciągam instrument i wracam do kontynuowania czynności, prawie przeze mnie nie przerywanej od 96 godzin. Gram oraz śpiewam jej piosenkę. Moją piosenkę.
Naszą piosenkę.
  
* * *
   Pozostałe dni w hotelu mijają mi tak samo – myję się, czasem coś przełknę na stołówce, a tak, to chodzę na most albo siedzę w pokoju i śpiewam, jednocześnie podejmując ważne decyzje oraz odpoczywając. Oczywiście, że wolę przebywać na balustradzie nad rzeką, aczkolwiek zbyt częste odwiedzanie tego miejsca może się skończyć odnalezieniem, wczesnym odnalezieniem, którego nie chcę. Obiecałem, iż wrócę, więc zrobię to.
   Kiedy kończy się ostatnia doba hotelowa, zbieram rzeczy do pokrowca na gitarę, wszystkie ubrania mam na sobie, instrument dzierżę w dłoni. Wkładam klucz w dziurkę i zostawiam go, by sprzątaczki mogły ogarnąć pokój przed następnymi gośćmi. Miło się żegnam, macham ręką recepcjonistce, ciągle podejrzliwie na mnie patrzącej mimo mojego lepszego wyglądu, co zapewne jest winą kapci na stopach, opuszczam „Florę” i kieruję się na most. To prawdopodobnie ostatnie moje spotkanie z nim w ostatnich dniach. Wspinam się na podporę, siadam, oglądam bransoletkę, nie zważam na krzyki ludzi, abym stamtąd złaził. Gram, znowu gram tę cholerną melodię łącząc ją z moim głosem. Marznę, to oczywiste, ale ani myślę zejść
i pójść do domu. Wpatruję się w wodę, wydaje mi się, że widzę jej uśmiechniętą twarz.
   Gapie powoli przestają się mną interesować, chyba stwierdzili, że zbzikowałem. A może to prawda? Chyba rzeczywiście zachowuję się jak chory psychicznie. Gdy nadchodzi wieczór, co poznaję po ogromnym mroku oraz dawnym zapaleniu najbliższych latarni, postanawiam wrócić. Cały czas śpiewam, tyle że bez podkładu muzycznego. Kocham śpiewać. Kocham śpiewać naszą piosenkę. Wątpię, żebym kiedykolwiek był w stanie zaśpiewać cokolwiek innego.

* * *

   Do którego domu mam iść? Do mieszkania Liama, tam, gdzie dzwoniłem. To chyba najrozsądniejsze, dlatego też kieruję swoje kroki w jego stronę, kawałek do przejścia. Gdy już dochodzę, zegar na wieży kościelnej pokazuje 22:10*. Ignoruję to i pukam do drzwi, które otwierają się prawie od razu po zetknięciu ich z moją dłonią. Za nimi stoi Zayn, który najwidoczniej przy nich siedział. Mierzy mnie wzrokiem, po czym wali pięścią w brzuch, nie za mocno, ale wystarczająco, bym się zachwiał. Potem obejmuje mnie i wprowadza do środka, gdzie natychmiast zostaję przejęty przez inne mocne dłonie. Chłopcy chcą, bym im powiedział, gdzie byłem oraz co robiłem, jak wtedy, gdy znaleźli mnie tak późno, z tą różnicą, że teraz nie zamierzam odpowiadać. Kręcę tylko głową i dalej śpiewam, nie przestałem tego robić nawet, gdy po uderzeniu mulata prawie zleciałem ze schodów. Liam przykłada mi wierzch dłoni do czoła, pewnie boi się, że mam gorączkę i majaczę. Kiwa czołem na Harry’ego, który zabiera mnie do łazienki, pomaga mi się umyć, rozbiera mnie, a potem zakłada piżamę i układa do snu, cały czas szepcząc kojące słowa i będąc przy mnie. Kiedy sądzi, że już śpię, odchodzi, a ja w nikłym świetle promieni księżycowych oglądam bransoletę i raz za razem przejeżdżam palcem po wygrawerowanym imieniu Rose, wciąż nucąc pod nosem, a potem naprawdę zasypiam.

* * *
   Z kalendarza wynika, że dzisiaj jest 19 października. Nie wiem, bo nie dzieje się nic, co mogłoby rozróżnić minione dni. Siedzę w domu, nawet do łazienki ze mną chodzą, siedzą pod drzwiami i czekają. Widzę zmartwione spojrzenia, oni też sądzą, że bzikuję. Gdy zapytali, czemu ciągle śpiewam ten sam utwór, potwornie fałszując, bo moje usta już ledwo wypowiadają słowa, gardło mam pozdzierane i dotychczasowy piękny głos zamienił się w jakieś ochrypłe dźwięki, odpowiadam, że go kocham. Nie chcę jeść ani pić, tylko wciąż powtarzać tę pieśń. Wzywają lekarzy, zmuszają mnie do przełykania, dlatego też grzecznie to robię, w głowie myśląc, na jakich jeszcze instrumentach mogę zagrać So Cold.
   Wypróbowałem wszystkie, jakie chłopcy mieli w domach, już nie zostało mi nic, dlatego postanawiam, że najlepiej brzmi on na pianinie i po posiłku idę grać. Tym razem nie śpiewam, nie mam siły, wyłącznie uderzam palcami w klawisze, wystukując jego melodię.
   Chłopcy siedzą w salonie, jestem sam i mogę pomyśleć nad jutrzejszym dniem. Dziesiątym dniem od jej śmierci. Żeby ich nie niepokoić, puszczam z magnetofonu Ben Cocks
i wyszukuję jakiś długopis oraz kartkę papieru. Starannie kaligrafuję litery, muszę zdążyć to zrobić dziś, ponieważ na jutro mam inne plany.

Drodzy chłopcy!
   Widzę Wasze zmartwienie, a mnie to cholernie boli. Nie chcę, żeby bolało. Ale bardziej boli mnie inna rzecz. Pytacie, lecz nie chcę odpowiedzieć, bo to trudno wyrazić słowami. Jednak spróbuję, to ostatnia rzecz, jaką zrobię, więc mogę się postarać.
   10 października, wtedy, gdy Harry znalazł mnie płaczącego na moście, widziałem śmierć anioła. Nie wiem, czy to naprawdę był anioł, ale miał tak cudowny głos, że musiał nim być.
A raczej musiała, bo to była dziewczyna, Rose. Skąd to wiem? Znalazłem jej bransoletkę
Z wygrawerowanym imieniem oraz cyfrą dziesięć, dlatego też mam powody sądzić, że data jej samobójstwa nie była przypadkowa. Nie wiem, o której to się stało, może godzina też miała coś wspólnego z dziesiątką? Nie znam również jej powodów. W sumie nie wiem nic, oprócz tego, że była piękna i śpiewała najcudowniej na świecie. Teraz chyba rozumiecie, dlaczego ciągle nucę ten durny utwór. On wyszedł z ust Rose. Siedziała na tym głupim moście, a ja nic nie zrobiłem nawet wtedy, gdy widziałem, że wstaje. Mogłem krzyknąć, prawda? Ale zahipnotyzowała mnie, stworzyła specjalnie dla mnie wyjątkowo uzależniający narkotyk. Może wiedziała, że będę tamtędy przechodził? Chyba ją kocham. W tym miejscu chcę przeprosić Harry’ego, bo to zawsze on był dla mnie najważniejszy na całej Ziemi. Nie jestem w stanie pojąć, jakim cudem ktoś był w stanie Ci to miejsce zabrać.
   W każdym razie – skoczyła. Widziałem jak jej delikatne ciało spada. Był to piękny widok. Można tak powiedzieć? Znowu przypominała anioła. Anioła, któremu ktoś brutalnie wyrwał skrzydła i nie miał jak się uratować, zlatywał. Usłyszałem plusk, zniknęła. Potem siadłem tam, gdzie ona wcześniej, płakałem, śpiewałem, a ktoś zadzwonił po pogotowie. Znalazłem jej bransoletkę, dowiedziałem się, jak miała na imię. Pewnie widzieliście tą bransoletę, ciągle mam ją na nadgarstku.
   Chodziłem jak narkoman bez swojej działki, próbowałem znaleźć jakieś informacje o niej, najpierw spałem na dworze, a potem w hotelu „Flora”, skąd dzwoniłem. Po prostu chciałem odwiedzać most, a wiedziałem, że jak wrócę, to już mi nie pozwolicie wyjść. Miałem rację.
   Duszę się. Nie mogę bez niej oddychać, bez głosu Rose, który był dla mnie tlenem. Nie ma sensu tego dalej ciągnąć.
   Mogę wyrazić tylko nadzieję, że żaden z Was nie zobaczy mojej śmierci. Sam mogę powiedzieć, jakim okropnym widokiem jest śmierć osoby, którą się kochało ponad życie. Przepraszam Cię, Harry, nigdy nie sądziłem, że powiem tak o obcej dziewczynie. To nie znaczy, że nie kocham Ciebie. Kocham Cię. Ale może ją kocham mocniej?
   Was, chłopaki, też kocham. Przepraszam, że w tak krótkim czasie sprawiłem tyle bólu. Obyście byli szczęśliwsi beze mnie. Jeśli mogę o coś prosić – dalej bądźcie zespołem, jednością. Bo Ty, Hazz, również masz cudny głos, którego zawsze Ci zazdrościłem. Liam, Zayn, Niall – Wy nie jesteście wyjątkami. Każdy z Was jest na swój sposób najukochańszą osobą, jaką miałem okazję poznać. Naprawdę Was kocham. I przepraszam. Nie róbcie nic głupiego. Obyśmy spotkali się jak najpóźniej.
Louis.

* * *
    Wyszli. Czeka ich wywiad dla gazety, na którym z oczywistych względów się nie pojawię, ale udało mi się zmusić ich do pójścia. Została ze mną nasza sąsiadka, staruszka, która w ogóle nie wie, co się dzieje. Chyba nie mogło być lepiej.
   Dzisiaj mija dziesiąty dzień, odkąd ostatni raz ją widziałem. Dłużej już nie zniosę, poza tym ta liczba była ważna dla niej, więc i dla mnie. Kładę list na pianinie, otwieram okno na oścież i siadam na parapecie. Wywieszam nogi za okno, trzymam się framugi. Mam stąd doskonały widok na jej most. Na rzekę, w której straciła życie. Uśmiecham się. Chłopcy wrócą za jakiś czas, nie muszę się bać, że zobaczą, jak umieram. Jeszcze na chwilę schodzę, aby wziąć gitarę i ostatni raz zagrać So Cold. Postanowiłem, że zrobię to na instrumencie, na którym dokonałem tego po raz pierwszy z podkładem muzycznym. Gram i śpiewam tak głośno, że chyba słyszą mnie nawet chłopcy. Staram się, wkładam w to całe serce. Potem odkładam za siebie gitarę, stabilnie kładę ją na podłodze, opieram ręce o parapet i zsuwam nogi na dół.
   Spadam. Lecę w dół. Ale dla mnie nie oznacza to śmierci. Dla mnie oznacza to nowe życie.

   Podobno najsilniejszym uczuciem, które może połączyć dwójkę ludzi jest nienawiść. Jednak nieliczne historie wykazują, że to miłość. Miłość, która połączyła Louisa i Rose jest bezwarunkowo przykładem najmocniejszego uczucia na świecie. Pokonali śmierć, by tylko być razem.
   Oboje stali i, trzymając się za ręce, śpiewali piosenkę, oczekując na przyjazd chłopców. Gdy tylko zobaczyli, że bezpiecznie dojechali, odwrócili się. Louis nie chciał obserwować, jak Harry rzuca się na jego ciało, jak płacze. Przytulił Rose i szepnął jej do ucha, że ją kocha.
Narkoman wreszcie otrzymał swój upragniony narkotyk.

*22, to inaczej 10 wieczór, co daje nam 10:10, MAGIA JAK W HOGWARCIE ~

Imagin z Louisem. Pisany dzisiaj, nagły przypływ weny. ; 3




                Louis spojrzał mi w oczy. Jego niebieskie tęczówki mnie hipnotyzowały, ale musiałam mu to powiedzieć.

                -Naprawdę? –spytał cicho.

                W jego głosie słychać było ból. A w jego oczach zbierały się łzy. Nienawidziłam patrzeć, jak jest smutny. A teraz stało się to przeze mnie.

                -Tak, Louis. Nie kocham Cię już. Ten związek nie ma sensu już od pół roku. 

                Musiałam być stanowcza. Nie mogłam się rozpłakać i paść w jego ramiona. Nie mówiłam prawdy, ale tak było lepiej. 

                -Nie wierzę Ci. Ale skoro tak zadecydowałaś… 

                Nie patrzył już na mnie. Odwrócił wzrok. Pochylił do przodu głowę. Przełknął ślinę. 

                Nie chciałam jego bólu. Ale to naprawdę nie miało sensu. Przygryzałam wargę, żeby się nie rozpłakać. 

                -Przyjaciele? –zapytał Louis z nadzieją.

                Jak bardzo chciałam mu powiedzieć, że nie chcę się z nim rozstawać. Ale musiałam zerwać z nim kontakt. Nie miałam wyboru. On był za dobry dla mnie… Jak żałośnie to brzmi?

                -Nie, Louis. Nie chcę żadnego kontaktu z Tobą. 

                Wstałam z naszej ławki, w naszym parku i zaczęłam iść w stronę swojego domu. Tylko raz odwróciłam się, żeby na niego spojrzeć. Ten ostatni raz ujrzeć jego postać… Teraz tak bardzo smutną i przybitą. Zamknęłam powieki i wzięłam głęboki wdech. ‘Przepraszam, Louis’ wyszeptałam i odwróciłam się tyłem do niego. Wyszłam z parku i ruszyłam ulicą. Zniknęłam z jego pola widzenia. 

                Zniknęłam z jego życia. 

                Dopiero po wejściu do domu i zamknięciu za sobą drzwi dotarło to do mnie. Zerwałam z nim. Po półtora roku wspaniałego czasu. Osunęłam się na podłogę i zaczęłam płakać. Nie potrafiłam się ruszyć. Moja sukienka mokła od łez, ale nie obchodziło mnie to. Louis’iego nie ma już moim życiu. 

                To koniec.

***

Moje życie się zmieniło. To normalne, prawda? Ale ja, z przykładnej uczennicy i grzecznej córeczki, stałam się wyrzutkiem społeczeństwa. 

                Znacie takie życie ze strasznych opowieści mówionych dzieciom do zmotywowania do nauki. Hm, nie. Takie życie znacie jedynie z filmów, tych najparszywszych. 

                Zaczęło się od częstych imprez i alkoholu. Zawsze wracałam pijana, prawie do nieprzytomności. Wtedy zaczęłam próbować narkotyków. Wszystkich. A pomiędzy, na odstresowanie, papierosy. 
 
                Nie poznalibyście mnie, gdybyście ostatni raz widzieli mnie w towarzystwie Louis’iego. Teraz wyglądałam… jak ćpun. Po prostu. Bezdomny ćpun. Czarne, potargane ciuchy, czarne paznokcie, mocny makijaż, włosy w nieładzie. I przerażająco blady odcień skóry. Wyglądałam koszmarnie. Ale nie zauważałam tego. Byłam ciągle na haju. Zawsze i wszędzie. 

                Miałam chłopaka. Znacie typ emo? A metal? Wyobraźcie sobie połączenie tych dwóch i zobaczycie mojego chłopaka. Dokładnie tak wyglądał. A może jeszcze gorzej…

                Poszliśmy raz na miasto. To było jakieś pół roku po moim zerwaniu z Lou. 

Wiedziałam, że znalazł nową dziewczynę. Eleanor Calder. Ona była dla niego lepsza niż ja, widziałam to. Na zdjęciach wyglądali przesłodko. Jednak czasami… Czasami Louis wydawał się nieobecny. Jakby nie dostrzegał, że ona jest obok niego. Jakby czekał na kogoś innego… 

Oczywiście spotkałam go. Przepraszam, spotkaliśmy. Szedł sam. Wzrok miał wbity w ziemię, na głowie włosy w nieładzie, na to byle jak założona czapka. Kilkudniowy zarost na twarzy, ale nadal świetnie dobrane i modne ciuchy. Wyglądał jak zawsze. Świetnie. 

Minął nas. Właściwie, nie do końca. Zaczepiłam go ramieniem. Podniósł wzrok i spojrzał na mnie. To wyglądało jak w jakimś filmie. Wiecie, zwolnione tempo, zdziwienie na jego twarzy… Jednak nie skończyło się ‘Hej, to ty?’. Spojrzał na mnie z odrazą. Taką, z jaką patrzy się na bezdomnych. Niby współczujecie, ale nie chcecie się zbliżyć. Nie poznał mnie. Może tak lepiej? 

*

W domu włączyłam laptopa. Zalogowałam się na twittera i weszłam na jego profil. Zobaczyłam wpis z dzisiaj. ‘Londyn jest ogromny. Dziwni ludzie chodzą po jego ulicach’.

Dopiero wtedy uświadomiłam sobie, jak nisko upadłam. 

Mój ukochany mnie nie poznawał. Po pół roku wyglądałam tak inaczej, że uznawał mnie za margines społeczeństwa. 

Wtedy zaczęłam płakać. Najpierw łzy płynęły pojedynczo, jednak zamieniły się po chwili w potok. Czułam ciężkie powieki, kolejne i kolejne łzy na moich policzkach. Nie mogłam tego opanować. 

Wstałam z łóżka. Podeszłam do wielkiego lustra, które znajdowało się w moim pokoju. Przyjrzałam się sobie. 

Zlustrowałam siebie od góry do dołu. Zniszczone włosy. Wyprostowane, przefarbowane z blond na czerń. Kiedyś moje włosy dodawały mi uroku, teraz go odejmowały. Puste, wyprane z uczuć ciemnoniebieskie oczy. Tak odmienne od tych, do których przywykłam. Czarne strugi tuszu, cienia do powiek i kredki do oczu wymieszane ze łzami na policzkach. Prawie przezroczysta skóra. Tak blada, że przypominała biel. 

Nie byłam tą samą dziewczyną. Ta w lustrze wcale mnie nie przypominała. Wyglądała jak potwór. Nie jak dawna ja. Tamta była uśmiechnięta, miała piękne złote loki i granatowe oczy, pełne uczuć. Miłości do Lou, radości, nadziei…

Ona była czysta. Nie paliła. Piła jedynie szampana na sylwestrze, weselach czy większych imprezach urodzinowych. Nigdy nie sięgnęłaby po narkotyki, brzydziła się ich. Ona była pełna życia, wesoła, zawsze uśmiechnięta. Ta w lustrze była pusta. Wyblakła z uczuć. Wszystkich, poza jednym. Miłości.

Sięgnęłam po telefon. Wystukałam numer Lou. Nadal znałam go na pamięć, powtarzałam go w trudnych chwilach jak modlitwę. To było tak znajome, że łagodziło cały smutek i ból. 

Zamknęłam oczy. Po trzecim sygnale ktoś odebrał. 

          -Halo? –usłyszałam.
                -Lou? –zapytałam tak cicho, że niemal szeptem.
                -Kto mówi? –to był jego głos.
                -Kocham Cię, Louis. Nie przestałam i nigdy nie przestanę. Zmieniłam się. Nie chciałam tego. To ja Cię potrąciłam ramieniem na ulicy. To byłam ja, Lou. Wyglądam jak śmieć. Ale nadal Cię kocham. Nie przestałam. –mówiłam chaotycznie. Z moich oczu na nowo popłynęły łzy.
                -O boże… -usłyszałam szept.
                -Lou? –zapytałam płaczliwie.
                -Jesteś w domu? –w jego głosie słychać było nadzieję, zmartwienie i… uczucie? Miłość?
                -Tak, Lou. Jestem w domu. Dopiero teraz zauważyłam, jak się zmieniłam. Stałam się wrakiem człowieka. Lou, kocham Cię. Tak bardzo Cię kocham. Nie chciałam tego rozstania. To Paul. On wiedział, że się tak zmienię.
                -Zaraz u Ciebie będę. Będę tam za minutę. Nie rób niczego głupiego. Kocham Cię. Nie przestałem i nigdy nie przestanę. Poczekaj na mnie. –powiedział szybko i się rozłączył.

Lou mnie kocha. Powtarzałam to jak mantrę. Nie przestał mnie kochać, tak jak ja jego. On mi pomoże. Wiem to. Czuję. Jego miłość mnie uleczy. 
________________________________________________________________ 
Takie coś, pisane dzisiaj na szybko.
Podoba się? Nie podoba? Piszcie w komentarzach. 
Ponad 300 wyświetleń, dziękujemy *-* <33

19 września 2012

Your body is a machine. / Krótkie coś z Harrym, ni to opowiadanie, ni to imagin


Chyba założę bloga na narzekanie. Specjalnego rodzaju, dla Buraka. No bo widział ktoś, żeby nauczyciel zadawał 3 strony pracy domowej, a następnego dnia mówił, że on nie jest tak głupi, by cokolwiek dać do domu? Żałoba.

------------------------------------------------------------------------------------------

- You are my kryptonite… - dziewczyna śpiewała tak pięknie, że wszyscy oniemieli z zachwytu. Widownia wpatrywała się w nią zaciekawiona, natomiast ona tak zatraciła się w piosence, iż nic dookoła niej nie istniało. Gdy skończyła, usłyszała takie brawa, jak nikt jeszcze na tej sali. Uśmiechając się, zaszła ze sceny.
   - Byłaś genialna! –Harry już czekał -  Camille, jak ty to robisz?
- Jakoś się udaje. – odrzekła, jak zawsze skromnie. Ona nie rozumiała, że ludzie ją podziwiają.
   Pewnym siebie krokiem ominęła chłopaka i skierowała się do łazienki, by poprawić makijaż. Pchnęła drzwi i stanęła naprzeciwko lustra, wyjmując z torebki kosmetyki. Pokazało ono odbicie bardzo ładnej dziewczyny z ciemnymi włosami średniej długość i zielonymi oczami. Twarz wręcz promieniała – Cam codziennie była wesoła. Dokonując drobnych poprawek w wyglądzie, cieszyła się na myśl o zobaczeniu Matt’a – jej chłopaka.
Gotowa, wyszła z toalety i zatrzymała się, wryta w posadzkę. Jej ukochany całował się na parapecie z jakąś dziewczyną. Objęci, dopiero po chwili dostrzegli Camille. Matt natychmiast odsunął się od owej blondynki i ruszył szybkim krokiem w stronę swojej dziewczyny. Nie czekała, bo i po co? Wybiegła, nie bacząc na zimno i skręciła ścieżką w stronę lasu.
Harry, obserwujący całego zajście z boku, podszedł do Matt’a i wymierzył mu siarczystego policzka.
- Ona nie jest ciebie warta. – rzucił na odchodnym, spluwając byłemu chłopakowi Cam pod nogi.
   Swoje kroki skierował do szatni, skąd zabrał ich kurtki. Ta jego pachniała ostrym powietrzem, natomiast dziewczyny – cytryną i bazylią, jej ulubionymi perfumami. Zakładając ubranie, wyszedł na podwórze i rozejrzał się wokoło. Wzrok chłopaka padł na lasek.
Tak, na pewno jestem tam, pomyślał i udał się w ową stronę. Przeszedł przez mniej zalesioną część, do urwiska. Na jego skraju siedziała Camille. Skąpana w blasku księżyca, jedynie w cienkiej sukience i z rozwianymi włosami, wyglądała niczym nimfa leśna. Powoli podszedł, aby jej nie wystraszyć, założył kurtkę na drżące ciało dziewczyny, po czym przytulił ją do siebie. Lekko odwróciła głowę, przyglądając się mu nie jak zwykłemu przyjacielowi, lecz jako ukochanemu. Stwierdziła, że był bardzo ładny, ale nie to się liczyło. Ważny był fakt, iż Harry wspierał ją wszędzie, zawsze i kiedykolwiek  to poprosiła. Naprawdę czuła, że to jemu może powierzyć swoje serce. Spojrzenia dwójki się spotkały, a ich usta połączyły w dowodzie wiecznej miłości.
Trzymając się za ręce ruszyli do nikąd – miejsca, w którym nikt nie mógł zakłócić ich spokoju. Idąc przez las niewiele rozmawiali. Wystarczała im własna bliskość.
- Zawsze cię kochałem. – Hazza rozpromienił się.
- Dobrze, że to zrozumiałam.
Księżyc był jedynym świadkiem ich długiego i namiętnego pocałunku.


PS. Jestem świadoma faktu, że wchodzicie. Mają być komentarze, a jak nie, to Was odwiedzę nocą. Z Bułkersem, huehue.

DROGI IGORZE, DOBRZE WIEM, IŻ TO CZYTASZ, ALE NIE KOMENTUJESZ, POZDROWIENIA ODE MNIE I OD KAROLKA, TAK, TAK, BÓJ SIĘ, TO GROŹBA JEST.

Kilka króciutkich imaginów. Harry, Louis, Niall. ; ]

Imaginy pisane w tamtym roku szkolnym. Kiedyś, na informatyce... ;D
Jestem chora aktualnie ;c Zapalenie oskrzeli i infekcja gardła. Brzmi koszmarnie, ale nie jest tak źle. A skoro cały tydzień mam być w domu, napiszę kilak imaginów. Cieszycie się? ;D

__________________________________________________________
Hazza.

Siedzisz w klasie na lekcji matematyki. Jesteś najlepsza z klasy i wszystko
już wiesz, więc patrzysz znudzona przez okno. Nagle zauważasz samochód
podobny do tego, który ma Harry, twój chłopak. Przyglądasz się z
zainteresowaniem i widzisz, że drzwi otwiera właśnie Hazza. Trzyma
kartkę z napisem 'Kocham Cię, chodź do mnie'. Uśmiechasz się do niego
i piszesz sms 'Spróbuję'. Pytasz się nauczycielki, czy możesz iść do
toalety. Po jej zgodzie wychodzisz na parking i biegniesz do Harry'ego.
Całujesz go i słyszysz głośne śmiechy. Odwracasz się w stronę
szkoły i widzisz swoje koleżanki i kolegów w oknach. Zmieszana lekko
machasz dłonią i patrzysz na szeroki uśmiech Hazzy.


Lou.



Idziesz z koleżankami przez centrum handlowe. Masz na sobie czerwone rurki,
koszulkę w paski i szelki, na wzór Louisa z One Direction. Swoje długie
brązowe włosy zlokowałaś i puściłaś wolno na plecy. Uśmiechałaś
się szeroko z udanych zakupów i roześmiałaś z żartu koleżanki. I
nagle znieruchomiałaś i patrzyłaś zdziwiona w jeden punkt. Naprzeciwko
ciebie szli Louis i Harry. Nie przypuszczałaś, że ich kiedykolwiek
spotkasz, nawet jeśli mieszkałaś w Londynie. Hazza szturchnął Lou i
pokazał na ciebie. Ten od razu spojrzał i uśmiechnął się szeroko.
Podeszli do was i przedstawili się. Nie potrafiłaś nic zrobić ani
powiedzieć. Louis wyciągnął z twojej ręki telefon i zapisał swój
numer. Gdy odchodził razem z Harrym, powiedział krótkie 'Zadzwoń'.
Spojrzałaś na zdziwione twarze koleżanek, uśmiechnęłaś się i
powiedziałaś 'Wiedziałam, że kiedyś się to zdarzy. To wszystko
dzięki ciuchom' i się roześmiałaś. 


Nialler.



Umówiłaś się z przyjaciółką na obiad. Z powodu dobrych rekomendacji
wybrałyście Nandos, ulubioną knajpkę Nialla z twojego ulubionego
zespołu. Siedziałaś na murku przed lokalem, czekając na
przyjaciółkę, gdy zobaczyłaś znajomą sylwetkę. Myślałaś, że
tylko ci się wydaje, jednak to naprawdę był on- Niall Horan. Za nim szli
Zayn, Liam, Harry i Louis. Siedziałaś i wpatrywałaś się w nich, jednak
gdy oni spojrzeli w twoją stronę, szybko spuściłaś wzrok. Nie mogłaś
nic zobaczyć przez kurtynę swoich włosów spadającą na twarz. Nagle
poczułaś czyjąś dłoń na kolanie. Zaczerwieniłaś się ale
spojrzałaś, kto był przed tobą. Spojrzałaś prosto w roześmiane oczy
Nialla, choć jego twarz wyrażała bardziej zatroskanie. Po krótkiej
rozmowie dowiedział się, że po prostu czekasz na przyjaciółkę. Nie
chciał, żebyś czekała tutaj sama, nie wiadomo jak długo, więc
zaprosił cię do środka. Usiadłaś z nim i resztą zespołu do stolika i
śmiałaś się z każdego żartu. Po kilkudziesięciu minutach przyszła
twoja przyjaciółka i pomimo zdziwienia, dosiadła się. Spędziłyście
miły dzień z waszymi idolami i wymieniliście się numerami telefonów.

__________________________________________
Chyba nie miałoby sensu, gdybym takie krótkie dodała osobno. Więc macie tu trzy imaginy ode mnie. 
Mogę liczyć chociaż na jeden komentarz? ; 3