1. Wsio lata jak poranione antylopy i pytają, kto jest głupi ("Ja to Ty, Ty to ja, kto jest głupi - Ty czy ja?"), a i tak żadna osoba, wyłączając Bułkersa oraz mnie, nie zna poprawnej odpowiedzi. Męczą się, męczą, są tak blisko, że na liźnięcie lizaczka i puff!, nic. Zero inteligencji w tych makówkach, ciekawe, ile osób na świecie zna odpowiedź. Chyba tylko my ;_; Foczki płaczą, kurde.
2. Na misiaczki i buziaki. W czwartek było mi zimno, więc musiałam coś zrobić. To zaczęłam tulić ludzi,
a potem ich całować, oni mnie też całowali, po parę razy nawet. W piątek rozwinęłam nasz trend
i podchodziłam do obcych oraz nauczycieli. Oni też zasługują na tulasy, prawda? :c
Najważniejsza część posta - trolololo. Podobno to smutne jest, wiecie?
Bonusik - tekścik, pioseneczka i tłumaczenie w jedynym, super, nie?
-----------------------------------------------------------------------------------------
„10”
Idę wolnym krokiem,
w końcu Harry nadal śpi. Nie ma się co śpieszyć, przyniosę zakupy zanim ten leń
się obudzi. W lewej ręce niosę siatkę a prawą lekko kołyszę, próbując utrzymać
równowagę. Rozglądam się na wszystkie strony mijając jezdnię, choć to niepotrzebne, bo o tej porze nie jeżdżą samochody, i przechodzę. Już
przyzwyczaiłem się do ostatniego odwiedzania sklepu codziennie rano. Nie
przeszkadza mi to, wręcz przeciwnie – lubię Londyn, który dopiero się budzi,
lubię patrzeć, jak wszyscy wychodzą z domów, na tych nikłych ludzi śpieszących
do pracy. Dochodzę do skrzyżowania, ponownie patrzę na boki i nieśpiesznie je mijam. Po mojej lewej stronie rośnie parę
drzew, po prawej ciągnie się pas asfaltu. Przede mną most przerzucony nad
rzeką, niby mały, ale posiadający wysokie podpory. Nagle słyszę skrzeczenie
jakiegoś ptaka, więc przystaję i patrzę w bezchmurne, lekko szare niebo. Gdy
gołąb odlatuje, do moich uszu dochodzi coś, co wybija się ponad dalekie odgłosy
samochodów. Śpiew.
Ktoś śpiewa.
Po głosie jestem w
stanie poznać, że to dziewczyna. Nie może być daleko, bo bym jej nie usłyszał,
lecz nie mogę jej zlokalizować. Rozglądam się, podążam parę kroków w stronę
mostu i coraz wyraźniej słyszę. Teraz mogę rozpoznać również słowa.
Oh, when you told me you'd leave
I felt like I couldn't breath
My aching body fell to the floor
Then I called you at home
You said that you weren't alone
I should've known better
Now it hurts much more.
I felt like I couldn't breath
My aching body fell to the floor
Then I called you at home
You said that you weren't alone
I should've known better
Now it hurts much more.
Nie daję rady skojarzyć
tytułu, choć wiem, że już wcześniej wielokrotnie była puszczana w radiu.
Stawiam zakupy na ziemi, przechadzam się w tę i z powrotem, by tylko pojąć, kto
jest właścicielem owego anielskiego głosu. Sam przed sobą muszę przyznać, że
nigdy nie wiedziałem, iż można aż tak pięknie wyciągać dźwięki. To na pewno
magia. Zresztą, uczucie, które mnie ogarnęło, może być magią. Wstrząsają mną
dreszcze, głowa pulsuje, ręce zrobiły się zimne, chyba umrę, jeżeli jej nie
znajdę.
Muszę ją znaleźć.
Właśnie wtedy
przelatuje kolejny ptak. Niby nic, zwykły, jakich w Londynie dużo, gołąb niczym
nie różniący się od tysięcy pozostałych. A jednak tak dla mnie ważny. Śledzę go
wzrokiem i napotykam mój cel, nie zwierzę, tylko ją. Posiadaczkę głosu. Siedzi na jednej z balustrad mostu, o wiele wyżej ode mnie, wpatruje się w
wodę, kołysze w przód, w tył i śpiewa. Nie wiem, czy mnie widzi. Delikatnie obejmuje swój
prawy nadgarstek, chyba ma na nim bransoletkę. Sterczę jak idiota, wpatrując
się w jej sylwetkę. Długie blond włosy opadają falami na plecy, nie mogę
określić koloru oczu, ale wyobrażam sobie, że są niebieskie. Zastanawiam się,
czy nie krzyknąć, by do mnie zeszła. Mam ochotę wziąć ją w ramiona i nigdy nie
puszczać. Jednak milczę, bo nie znajduję uzasadnienia dla swojego zachowania.
Musi być jej zimno, ma na sobie tylko cienki biały sweterek cały z dziurami
oraz różowymi serduszkami, dżinsy i czarne baleriny. Taki prosty strój, a
dodaje jej klasy większej niż posiada królowa Elżbieta II. Widzę, że się
podnosi, chwiejąc się staje na betonowej balustradzie, ale nie reaguję. Dalej
tylko słucham jej śpiewu, obserwuję każdy ruch niczym drapieżnik czyhający na
swą ofiarę. Chyba się uzależniłem.
Uzależniłem się od jej głosu.
Zerka na mnie,
przyprawiając mnie o szybsze bicie serca. Jedno krótki spojrzenie, a czuję, że
żyję dla niej, mój oddech przyśpiesza, zrównuje się z jej oddechem. Zastanawiam
się, co zrobi - zejdzie do mnie? Pochyla się, kładzie coś na balustradzie i
uśmiecha się.
Uśmiecha się do mnie.
Dopiero teraz coś
mnie rusza, chcę krzyknąć, lecz głos więźnie mi w gardle. Patrzę, jak
dziewczyna przechyla się poza most i spada prosto do lodowatej rzeki z
kamienistym dnem.
Z tak dużej
wysokości nie ma szans na przeżycie, może nie umieć pływać, a ja dalej stoję.
Stoję i obserwuję, jak jej kruche ciało zlatuje, blond włosy falują
upodabniając ją do bóstwa, a potem słyszę plusk. Upadam na ziemię, na czworakach
podpełzam do barier i wspinam się na tę balustradę, na której przed chwilą
przebywała ona. Boję się spaść, boję się skończyć życie, ale dalej wchodzę.
Przesuwam rękami po zimnej materii, dzięki czemu zachowuję jako taką
stabilność, przestaję się chybotać. Docieram na miejsce i widzę bransoletę,
którą wcześniej miała na ręce. Podnoszę przedmiot i patrzę na sznurkową
biżuterię z jedną zawieszką z wygrawerowanym imieniem Rose i cyfrą 10 oraz
ozdobioną dziesięcioma cyrkonami. Musiała lubić ową cyfrę. Moja Rose uwielbiała
cyfrę 10. Może coś jej się z nią kojarzyło? Nie mogę się skupić, ale wysilam
mózg i myślę nad dzisiejszą datą. Dziesiąty
października. Siadam po turecku, obracam bransoletkę w dłoniach, a potem
nagle przypominam sobie tytuł piosenki.
So Cold.
Nie skończyła jej,
przerwała w trakcie. Łzy kapią z moich oczu, zakupy na dole już dawno zostały
rozdeptane przez pierwszych przechodniów pokazujących mnie sobie palcami, Harry
na sto procent nie śpi
i próbuje się do mnie dodzwonić, a ja nie zabrałem komórki, siedzę na jakimś moście i beczę jak małe dziecko. Ryczę, bo jestem debilem. Nie powstrzymałem jej, zahipnotyzowała mnie swoim głosem. Płaczę
i kończę śpiewać tę cholerną piosenkę, tę cholerną piosenkę, która tak mnie zaabsorbowała, że ktoś stracił przez nią życie.
i próbuje się do mnie dodzwonić, a ja nie zabrałem komórki, siedzę na jakimś moście i beczę jak małe dziecko. Ryczę, bo jestem debilem. Nie powstrzymałem jej, zahipnotyzowała mnie swoim głosem. Płaczę
i kończę śpiewać tę cholerną piosenkę, tę cholerną piosenkę, która tak mnie zaabsorbowała, że ktoś stracił przez nią życie.
- Oh, you can't hear me
cry
See my dreams all die
From where you're
standing
On your own.
It's so quiet here
And I feel so cold
This house no longer
Feels lïke home.
* * *
Martwią się o mnie,
doskonale to wiem. Tamtego dnia, w którym przeze mnie umarła Rose, Harry znalazł
mnie koło pierwszej w nocy zmarzniętego, śpiewającego w kółko tę cholerną
piosenkę. Za nic nie chciałem iść, chociaż sam widziałem, jak wezwana przez
kogoś karetka i policja wywoziła jej zwłoki. Pragnąłem pojechać z nimi,
ale mi nie pozwolili, dlatego jak ostatni kretyn czekałem tam. Na co czekałem?
Nie wiem. Może na jej przyjście, na jeszcze jedną nutę wydobywającą się z jej
ust, na śmiech, na słowa, że to był tylko żart, że ona żyje? Nie jestem pewien,
co ze mną nie tak. Kocham Harry’ego. Od zawsze, na zawsze. Ale ona… zmieniła
coś w moim życiu. Jej głos zmienił
coś w moim życiu.
Przyszedł po mnie,
najpierw mnie spoliczkował, a potem przytulił. Cały ranek czekał w domu,
obdzwonił resztę chłopaków, a później zaczęli mnie szukać. Mówił, że nigdy by
nie przypuszczał, że znajdzie mnie w takim miejscu. Zapytał, czemu tak siedzę i
czy robiłem to cały dzień. Pokiwałem głową i odpowiedziałem:
- Śpiewałem.
Potem wziąłem go za
rękę i dałem się sprowadzić, w drugiej dłoni wciąż ściskając jej amulet.
Mój amulet.
Mój amulet.
Teraz robię to samo, tyle że w domu. Siedzę
na kanapie otoczony poduszkami, ściskam jej biżuterię i misia, którego dostałem
od Hazzy, i śpiewam. Wciąż śpiewam; śpiewam siedząc, śpiewam pod prysznicem,
śpiewam przechadzając się po domu. Na razie więcej nie robię.
Mam ochotę iść do
sklepu, przejść koło mostu, spojrzeć jeszcze raz w wody rzeki i ujrzeć
w nich jej twarz, ale nikt mi nie pozwala. Kołyszę się jak
ona, w przód i w tył, chowam twarz w kudłach pluszaka. Zastanawiam się nad
dzisiejszą datą. Wstaję i podchodzę do kalendarza, śledzę palcem dni tygodnia
aż natrafiam na plastikową obręcz otaczającą 13 października. Trzy dni.
Ciekawe, czy
zaczęli już planować pogrzeb. Ciekawe, czy ma kogokolwiek, kto zaplanowałby
pogrzeb. Muszę coś robić, nie mogę siedzieć. Narzucam na dresy jakąś kurtkę,
nie obchodzi mnie to, że mam kapcie na nogach, zakładam na rękę bransoletkę
Rose i przerzucam etui z gitarą przez ramię. Nasłuchuję chwilę,
by zorientować się, gdzie jest Hazza. Z łazienki dochodzi plusk wody i cichy
śmiech, co oznacza, że się kąpie.
Idę do kuchni,
biorę kartkę i piszę na niej, żeby się nie martwił, ponieważ wychodzę i zaraz
wrócę. Odkładam ją i długopis na stół, cicho opuszczam apartament, zamykając
drzwi tak, że nic nie słychać. Powolnym krokiem, wciąż śpiewając, wychodzę z
budynku. Nie wiem, dokąd się udać. Czy dostanę o niej jakiekolwiek informacje w
szpitalu? Postanawiam spróbować, więc zmieniam kierunek na taki, by dojść do
służby zdrowia, a jednocześnie przejść przez most. Wszyscy na mnie patrzą, no
tak, sławny Louis Tomlinson spaceruje w kapciach ulicami Londynu z oklapniętą
fryzurą, nieogolony, z zapuchniętymi oczami, podśpiewując jak maniak jakiś
utwór. Może to przez mój wygląd, a może przez porę i wydarzenia ostatnich dni
oraz wieści na Twitterze o moim załamaniu, aczkolwiek nikt do mnie nie
podchodzi.
Przechodząc przez
most trochę zwalniam, chcę być tu jak najdłużej, ale nie teraz, aktualnie
posiadam inny cel. Kiedy już z niego schodzę, przyśpieszam, nie zatrzymując się
wchodzę prosto do szpitalnego holu i opieram się o ladę. Patrzę kobiecie w oczy
i nieskładnie jąkam:
- Rose… trzy dni temu… zwłoki…
Spogląda na mnie
jak na obłąkanego bezdomnego i z jadowitym uśmiechem odpowiada, że choć wie, o
kogo mi chodzi, nie może udzielić żadnych informacji. A potem grzecznie prosi,
żebym wyszedł i się nie naprzykrzał, bo ma dużo spraw do załatwienia.
Z opuszczonymi
ramionami wychodzę na dwór, gitara zsuwa się z ramienia, więc z powrotem ją podciągam. Kieruję się tam, skąd przyszedłem –
na most. Znowu wspinam się na balustradę, usadawiam wygodnie, wyjmuję
instrument i zaczynam śpiewać, co wychodzi mi tym lepiej, bo mam podkład
muzyczny. Nie jestem pewien, ile czasu to zajmuje; chyba długo, ponieważ
zaczyna się ściemniać. Za chwilę zapalą latarnie, co sprawi, iż będę doskonale
widoczny, dlatego też schodzę na ziemię, siadam pod drzewem i tu kończę moją
dzienną mantrę, opieram głowę o pień, mam ochotę wtopić się w tło, pozostać
niczym cień.
* * *
Kompletnie ignoruję
fakt, że budzi mnie dwójka małych dzieci idących z babcią na spacer, wołających
„bezdomny, kloszard!” i wskazujących na mnie palcem. Sam bym tak zareagował.
Powoli dociera do mnie, że spałem na dworze, rozprostowuję zdrętwiałe kończyny,
próbuję wstać. Harry mnie zabije, miałem wrócić, a zostawiłem go na cały dzień,
nie mówiąc, dokąd idę. Na pewno mnie szukają, modlą się, by nic mi nie było.
Lecz ja chciałbym, żeby właśnie coś mi było.
Podnoszę się z
podłoża, wycieram dłoń o dłoń, zabieram gitarę i rzucam okiem, czy bransoletka
jest na miejscu. Trzęsę się, ale czy to dziwne, skoro noce w Londynie są
okropnie zimne, a ja przetrwałem jedną z nich w dresach i kurtce na trawie?
Widzę mnóstwo kałuży, co znaczy, że na dodatek padało. Widocznie moje drzewo
trochę ochroniło mnie od deszczu, ponieważ dopiero po chwili wyczuwam, że
jestem wilgotny. Przeczesuję palcami brudne włosy, drapię się po policzku i nie
wiem, dokąd iść. Jest wczesny ranek 14 października, niedziela, dlatego też o
tej porze nie spotkam nikogo. Pójść na most? To zapewne moje ostatnie chwile,
by się nim nacieszyć, bo kiedy wrócę do domu już mnie nie wypuszczą.
Ciekawe, czy
zabrałem ze sobą portfel. Sprawdzam w kieszeni kurtki, w której powinienem go
mieć i, ku mojej ogromnej radości, wyczuwam skórzany kwadrat.
Wyciągam go, przeliczam pieniądze, a potem z
zadowoleniem stwierdzam, że starczy na trzy noce w dobrym hotelu, może nawet na
jakieś ludzkie ciuchy, chociaż te wypiorę i wysuszę w budynku. Ruszam na poszukiwania pierwszego
lepszego zajazdu, których tutaj mnóstwo, po drodze kupuję w kiosku maszynkę go
golenia, mały szampon, idealny do podróży, mydło, dezodorant, kompaktową
szczotkę do włosów oraz szczoteczkę i pastę do zębów, trafiam do
trzygwiazdkowego hoteliku „Flora”. Cieszę się, że nie posiada więcej tych
cholernych gwiazdeczek, bo by mnie nie wpuścili. I tak recepcjonistka patrzy na
mnie podejrzliwie, kiedy wyciągam pieniądze, aby zapłacić za trzy noce z góry,
odbieram klucz i udaję się do swojego pokoju.
Jest schludny i
czysty, białe ściany pachną świeżą farbą, na łóżku leży miękka pościel. Zamykam
drzwi, korzystając z samotności zrzucam z siebie ubrania i pozostawiam je na
podłodze w miejscu, w którym stoję, a potem wędruję do łazienki, by zmyć troski
oraz kłopoty ostatnich dni, porządnie się wyszorować
i sprawić, żeby ludzie dostrzegali we mnie Lou Tomlinsona, jedną piątą One Direction, a nie pijaka.
i sprawić, żeby ludzie dostrzegali we mnie Lou Tomlinsona, jedną piątą One Direction, a nie pijaka.
Dokładnie myję całe
ciało nie wyłączając włosów, golę się, wycieram ręcznikami, które już tu były,
czyszczę zęby, doprowadzając się do stanu używalności, psikam się
antyperspirantem i zawijam ręcznik tak, by tworzył coś w rodzaju spódnicy.
Przynoszę swoje rzeczy i piorę w kabinie prysznicowej używając proszku do prania, widocznie
będącego w każdym apartamencie. Kiedy kończę, wywieszam je na balkonie,
spoglądam w lustro wiszące w przedpokoju i znowu widzę dawnego Louisa, pogodnego,
przystojnego, zawsze uśmiechniętego. Z tym, że teraz się nie śmieje.
Rzucam się na
łóżko, zagrzebuję w ciepłej kołdrze i nagle przychodzi mi na myśl, iż
powinienem zawiadomić pozostałą część zespołu, że nic mi nie jest, lecz przez
parę dni nie pojawię się na próbach. Oby zrozumieli, nie próbując mnie szukać.
Z powrotem wychodzę spomiędzy ciepłych poduch i kołder, na bosaka idąc do
stacjonarnego telefonu zawieszonego na ścianie. Wykręcam numer domu Liama, bo
przyjmuję, iż wszyscy tam się zbiegli, zaczynając od Hazzy, kończąc na Niallu.
Nerwowo stukam palcami o ścianę, wkładam telefon między ramię a ucho, by drugą
dłonią pocierać czoło. Po czterech sygnałach w słuchawce słychać głos Payne’go.
- Słucham? – jeszcze nigdy nie czułem takiej rozpaczy w tym
jego mądrym, pocieszającym głosie. Teraz brzmi tak załamująco, że zamiast
odpowiedzieć, wybucham płaczem. – Louis? Louis, do cholery, to ty?! – krzyczy
tak, jakby był tuż koło mnie. Udaje mi się wychrypieć ledwo zrozumiałe „tak”, a
potem beczeć dalej. Głos Liama zastępują szumy, ktoś musi wyrywać mu słuchawkę.
Mówi do mnie następna osoba, tym razem jej głos każe mi się opanować i
odpowiadać na pytania. Harry.
- Lou, Louis, Boo Bear, gdzie jesteś? Proszę, powiedz. Nic
ci się nie stało? Dobrze się czujesz? Zaraz po ciebie przyjedziemy!
- Nie, Haz. – wycieram oczy z łez. – Nic mi nie jest, nie
martwcie się. Wrócę za trzy dni, teraz jestem… gdzieś. Niedaleko, przysięgam.
Ale mnie nie szukajcie, okej? Uszanujcie to, że chcę pobyć sam…
Teraz w telefonie
odzywa się Niall.
- Stary, wracaj… Wiesz, jak cholernie się boimy?
- Nie ma o co. – Zapewniam. – Nie zrobię nic głupiego,
przysięgam. – Te fałszywe obietnice już mnie męczą. – Zaczekajcie z próbami.
- Kiedy wrócisz?! Za trzy dni? Na pewno? Lou, nie rozłączaj
się!
Zayn widocznie
domyśla się, że mam zamiar odłożyć słuchawkę. Nie zważając na protesty wkładam
ją na miejsce. Przekazałem im wszystko, co chciałem i miałem przekazać.
Siadam na łóżku,
biorę w rękę etui z gitarą i patrzę na wygrawerowane imię na bransoletce,
której nie zdjąłem nawet do mycia.
Nigdy jej nie zdejmę.
Wyciągam instrument
i wracam do kontynuowania czynności, prawie przeze mnie nie przerywanej od 96
godzin. Gram oraz śpiewam jej piosenkę. Moją piosenkę.
Naszą piosenkę.
* * *
Pozostałe dni w
hotelu mijają mi tak samo – myję się, czasem coś przełknę na stołówce, a tak, to chodzę na most albo siedzę w pokoju i śpiewam,
jednocześnie podejmując ważne decyzje oraz odpoczywając. Oczywiście, że wolę
przebywać na balustradzie nad rzeką, aczkolwiek zbyt częste odwiedzanie tego
miejsca może się skończyć odnalezieniem, wczesnym odnalezieniem, którego nie
chcę. Obiecałem, iż wrócę, więc zrobię to.
Kiedy kończy się
ostatnia doba hotelowa, zbieram rzeczy do pokrowca na gitarę, wszystkie ubrania
mam na sobie, instrument dzierżę w dłoni. Wkładam klucz w dziurkę i zostawiam
go, by sprzątaczki mogły ogarnąć pokój przed następnymi gośćmi. Miło się
żegnam, macham ręką recepcjonistce, ciągle podejrzliwie na mnie patrzącej mimo
mojego lepszego wyglądu, co zapewne jest winą kapci na stopach, opuszczam
„Florę” i kieruję się na most. To prawdopodobnie ostatnie moje spotkanie z nim
w ostatnich dniach. Wspinam się na podporę, siadam, oglądam bransoletkę, nie
zważam na krzyki ludzi, abym stamtąd złaził. Gram, znowu gram tę cholerną
melodię łącząc ją z moim głosem. Marznę, to oczywiste, ale ani myślę zejść
i pójść do domu. Wpatruję się w wodę, wydaje mi się, że widzę jej uśmiechniętą twarz.
i pójść do domu. Wpatruję się w wodę, wydaje mi się, że widzę jej uśmiechniętą twarz.
Gapie powoli
przestają się mną interesować, chyba stwierdzili, że zbzikowałem. A może to
prawda? Chyba rzeczywiście zachowuję się jak chory psychicznie. Gdy nadchodzi
wieczór, co poznaję po ogromnym mroku oraz dawnym zapaleniu najbliższych
latarni, postanawiam wrócić. Cały czas śpiewam, tyle że bez podkładu
muzycznego. Kocham śpiewać. Kocham śpiewać naszą piosenkę. Wątpię, żebym
kiedykolwiek był w stanie zaśpiewać cokolwiek innego.
* * *
Do którego domu mam
iść? Do mieszkania Liama, tam, gdzie dzwoniłem. To chyba najrozsądniejsze,
dlatego też kieruję swoje kroki w jego stronę, kawałek do przejścia. Gdy już
dochodzę, zegar na wieży kościelnej pokazuje 22:10*. Ignoruję to i pukam do
drzwi, które otwierają się prawie od razu po zetknięciu ich z moją dłonią. Za
nimi stoi Zayn, który najwidoczniej przy nich siedział. Mierzy mnie wzrokiem,
po czym wali pięścią w brzuch, nie za mocno, ale wystarczająco, bym się
zachwiał. Potem obejmuje mnie i wprowadza do środka, gdzie natychmiast zostaję
przejęty przez inne mocne dłonie. Chłopcy chcą, bym im powiedział, gdzie byłem
oraz co robiłem, jak wtedy, gdy znaleźli mnie tak późno, z tą różnicą, że teraz
nie zamierzam odpowiadać. Kręcę tylko głową i dalej śpiewam, nie przestałem
tego robić nawet, gdy po uderzeniu mulata prawie zleciałem ze schodów. Liam
przykłada mi wierzch dłoni do czoła, pewnie boi się, że mam gorączkę i majaczę.
Kiwa czołem na Harry’ego, który zabiera mnie do łazienki, pomaga mi się umyć,
rozbiera mnie, a potem zakłada piżamę i układa do snu, cały czas szepcząc
kojące słowa i będąc przy mnie. Kiedy
sądzi, że już śpię, odchodzi, a ja w nikłym świetle promieni księżycowych
oglądam bransoletę i raz za razem przejeżdżam palcem po wygrawerowanym imieniu
Rose, wciąż nucąc pod nosem, a potem naprawdę zasypiam.
* * *
Z kalendarza
wynika, że dzisiaj jest 19 października. Nie wiem, bo nie dzieje się nic, co
mogłoby rozróżnić minione dni. Siedzę w domu, nawet do łazienki ze mną chodzą,
siedzą pod drzwiami i czekają. Widzę zmartwione spojrzenia, oni też sądzą, że
bzikuję. Gdy zapytali, czemu ciągle śpiewam ten sam utwór, potwornie fałszując,
bo moje usta już ledwo wypowiadają słowa, gardło mam pozdzierane i
dotychczasowy piękny głos zamienił się w jakieś ochrypłe dźwięki, odpowiadam, że go kocham. Nie
chcę jeść ani pić, tylko wciąż powtarzać tę pieśń. Wzywają lekarzy, zmuszają
mnie do przełykania, dlatego też grzecznie to robię, w głowie myśląc, na jakich
jeszcze instrumentach mogę zagrać So Cold.
Wypróbowałem
wszystkie, jakie chłopcy mieli w domach, już nie zostało mi nic, dlatego
postanawiam, że najlepiej brzmi on na pianinie i po posiłku idę grać. Tym razem
nie śpiewam, nie mam siły, wyłącznie uderzam palcami w klawisze, wystukując
jego melodię.
Chłopcy siedzą w
salonie, jestem sam i mogę pomyśleć nad jutrzejszym dniem. Dziesiątym dniem od
jej śmierci. Żeby ich nie niepokoić, puszczam z magnetofonu Ben Cocks
i wyszukuję jakiś długopis oraz kartkę papieru. Starannie
kaligrafuję litery, muszę zdążyć to zrobić dziś, ponieważ na jutro mam inne
plany.
Drodzy chłopcy!
Widzę Wasze zmartwienie, a mnie to cholernie
boli. Nie chcę, żeby bolało. Ale bardziej boli mnie inna rzecz. Pytacie, lecz
nie chcę odpowiedzieć, bo to trudno wyrazić słowami. Jednak spróbuję, to
ostatnia rzecz, jaką zrobię, więc mogę się postarać.
10 października, wtedy, gdy Harry znalazł
mnie płaczącego na moście, widziałem śmierć anioła. Nie wiem, czy to naprawdę
był anioł, ale miał tak cudowny głos, że musiał nim być.
A raczej musiała, bo
to była dziewczyna, Rose. Skąd to wiem? Znalazłem jej bransoletkę
Z wygrawerowanym
imieniem oraz cyfrą dziesięć, dlatego też mam powody sądzić, że data jej samobójstwa
nie była przypadkowa. Nie wiem, o której to się stało, może godzina też miała
coś wspólnego z dziesiątką? Nie znam również jej powodów. W sumie nie wiem nic,
oprócz tego, że była piękna i śpiewała najcudowniej na świecie. Teraz chyba
rozumiecie, dlaczego ciągle nucę ten durny utwór. On wyszedł z ust Rose.
Siedziała na tym głupim moście, a ja nic nie zrobiłem nawet wtedy, gdy
widziałem, że wstaje. Mogłem krzyknąć, prawda? Ale zahipnotyzowała mnie,
stworzyła specjalnie dla mnie wyjątkowo uzależniający narkotyk. Może wiedziała,
że będę tamtędy przechodził? Chyba ją kocham. W tym miejscu chcę przeprosić
Harry’ego, bo to zawsze on był dla mnie najważniejszy na całej Ziemi. Nie
jestem w stanie pojąć, jakim cudem ktoś był w stanie Ci to miejsce zabrać.
W każdym razie – skoczyła. Widziałem jak jej
delikatne ciało spada. Był to piękny widok. Można tak powiedzieć? Znowu
przypominała anioła. Anioła, któremu ktoś brutalnie wyrwał skrzydła i nie miał
jak się uratować, zlatywał. Usłyszałem plusk, zniknęła. Potem siadłem tam,
gdzie ona wcześniej, płakałem, śpiewałem, a ktoś zadzwonił po pogotowie.
Znalazłem jej bransoletkę, dowiedziałem się, jak miała na imię. Pewnie
widzieliście tą bransoletę, ciągle mam ją na nadgarstku.
Chodziłem jak narkoman bez swojej działki,
próbowałem znaleźć jakieś informacje o niej, najpierw spałem na dworze, a potem
w hotelu „Flora”, skąd dzwoniłem. Po prostu chciałem odwiedzać most, a wiedziałem,
że jak wrócę, to już mi nie pozwolicie wyjść. Miałem rację.
Duszę się. Nie mogę bez niej oddychać, bez
głosu Rose, który był dla mnie tlenem. Nie ma sensu tego dalej ciągnąć.
Mogę wyrazić tylko nadzieję, że żaden z Was
nie zobaczy mojej śmierci. Sam mogę powiedzieć, jakim okropnym widokiem jest
śmierć osoby, którą się kochało ponad życie. Przepraszam Cię, Harry, nigdy nie
sądziłem, że powiem tak o obcej dziewczynie. To nie znaczy, że nie kocham
Ciebie. Kocham Cię. Ale może ją kocham mocniej?
Was, chłopaki, też kocham. Przepraszam, że w
tak krótkim czasie sprawiłem tyle bólu. Obyście byli szczęśliwsi beze mnie.
Jeśli mogę o coś prosić – dalej bądźcie zespołem, jednością. Bo Ty, Hazz,
również masz cudny głos, którego zawsze Ci zazdrościłem. Liam, Zayn, Niall – Wy
nie jesteście wyjątkami. Każdy z Was jest na swój sposób najukochańszą osobą,
jaką miałem okazję poznać. Naprawdę Was kocham. I przepraszam. Nie róbcie nic
głupiego. Obyśmy spotkali się jak najpóźniej.
Louis.
* * *
Wyszli. Czeka ich
wywiad dla gazety, na którym z oczywistych względów się nie pojawię, ale udało
mi się zmusić ich do pójścia. Została ze mną nasza sąsiadka, staruszka, która w
ogóle nie wie, co się dzieje. Chyba nie mogło być lepiej.
Dzisiaj mija
dziesiąty dzień, odkąd ostatni raz ją widziałem. Dłużej już nie zniosę, poza
tym ta liczba była ważna dla niej, więc i dla mnie. Kładę list na pianinie,
otwieram okno na oścież i siadam na parapecie. Wywieszam nogi za okno, trzymam
się framugi. Mam stąd doskonały widok na jej most. Na rzekę, w której straciła
życie. Uśmiecham się. Chłopcy wrócą za jakiś czas, nie muszę się bać, że
zobaczą, jak umieram. Jeszcze na chwilę schodzę, aby wziąć gitarę i ostatni raz
zagrać So Cold. Postanowiłem, że
zrobię to na instrumencie, na którym dokonałem tego po raz pierwszy z podkładem
muzycznym. Gram i śpiewam tak głośno, że chyba słyszą mnie nawet chłopcy.
Staram się, wkładam w to całe serce. Potem odkładam za siebie gitarę, stabilnie
kładę ją na podłodze, opieram ręce o parapet i zsuwam nogi na dół.
Spadam. Lecę w dół.
Ale dla mnie nie oznacza to śmierci. Dla mnie oznacza to nowe życie.
Podobno
najsilniejszym uczuciem, które może połączyć dwójkę ludzi jest nienawiść.
Jednak nieliczne historie wykazują, że to miłość. Miłość, która połączyła
Louisa i Rose jest bezwarunkowo przykładem najmocniejszego uczucia na świecie.
Pokonali śmierć, by tylko być razem.
Oboje stali i,
trzymając się za ręce, śpiewali piosenkę, oczekując na przyjazd chłopców. Gdy
tylko zobaczyli, że bezpiecznie dojechali, odwrócili się. Louis nie chciał
obserwować, jak Harry rzuca się na jego ciało, jak płacze. Przytulił Rose i
szepnął jej do ucha, że ją kocha.
Narkoman wreszcie
otrzymał swój upragniony narkotyk.
*22, to inaczej 10
wieczór, co daje nam 10:10, MAGIA JAK W HOGWARCIE ~